Skocz do zawartości

Błękitny Krzyż - A. Munka, pytanie


aegirsson

Rekomendowane odpowiedzi

Witam, film ten widziałem jakiś czas temu, chodzi mi o kwestię następującą : po jakich konkretnie szczytach, przez jakie doliny wiodła trasa misji Goprowców ? W filmie i w komentarzach nie ma konkretów, jest mowa o tym, że przez linie niemieckie szli, ileś tam posterunków. Czy ktoś może się orientuje ?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W Gazecie Wyborczej w Dużym Formacie

Kiedy góral umiera, nad grobem stają upiory. Życie Józefa Krzeptowskiego, króla kurierów tatrzańskich
Paweł Smoleński 2002-12-04, ostatnia aktualizacja 2002-12-04 09:08

Broń nosiłem, ale Pan Bóg od zabicia człowieka ustrzegł

W połowie lat 60. przyjechała do Zakopanego amerykańska etnografka. Chciała się dowiedzieć, jak na Podhalu kiedyś bywało. W Muzeum Tatrzańskim dano jej namiar na Józka Krzeptowskiego, sławnego Ujka".

Usiedli w barze kawowym - wspomina Antoni Kroh, etnograf, pisarz i wspaniały gawędziarz - i wszystko szło jak najlepiej, póki nie zapytała o przedślubne doświadczenia erotyczne góralek. - Fuj! - krzyknął na cały lokal - coz wy, pani? Co za świństwa! Jaki grzyk! Jezusie Maryjo, ani nie godojcie! Kieby góralska dziwcyna zrobiła takie cosi, toby jom tato zaromboł na śmierzć!

Hanuś - krzyknął do bufetowej - ty wiys, co ta pani godo?

Bufetowa aż się zachłysnęła z oburzenia: - Pani! Jo wos grzecnie pytom, wy mi tu zodnyj agitacji nie róbcie! Jakoz to tak, przed ślubem. Ni mo wyjścia, pani, przeproście, postawcie piwo".

Tak poszła w świat poważna, naukowa informacja o niezwykłym purytanizmie górali.

Że Ujek" święty nie był i lubił się zabawić cudzym kosztem, wiedziało całe Zakopane. Wiedziało także, że był odważny, mądry, dumny, honorny, prawy, jakby żywcem wyjęty z XIX-wiecznych zachwytów nad mieszkańcami Podhala.

- Był, jak się dzisiaj mówi, postacią kultową - opowiada Antoni Kroh, który mieszkał z Krzeptowskim po sąsiedzku przez kilka lat. - I sam ten kult lepił z gliny faktów i anegdot. - Ale - dodaje Kroh po chwili zastanowienia - to takie myślenie na brudno. Jakie mam prawo wytykać słabostki komuś, kto - jak mawiał Mrożek o Tyrmandzie - nigdy nikomu nie dał dupy?

Kto płakał nad góralem?

Pochowano go na Pęksowym Brzyzku. Tłum żegnających Ujka" ciągnął się ulicą Kościeliską, hen, ku Krzeptówkom. Zagrano mu Kie górol umiyro, nik za nim nie płace": melodię, która dla zakopiańczyków jest marszem żałobnym, dla Słowaków - hymnem narodowym, dla Węgrów - rubaszną ludową przy-śpiewką.

W nagrobny kamień wbito taternickie haki układające się w krzyż. Nad mogiłą Ujka" rozległ się okrutny chichot Historii.

- Pierwszą mowę, w imieniu kombatantów, wygłosił nad grobem Ujka" znany zakopiański ubek - wspomina Kroh. - Po nim przemówił człowiek od zakopiańskiej kultury, którego Józek nazywał mendą żerującą na jajach góralszczyzny, i mawiał, że prawdziwych górali już nie ma, bo gdyby byli, to by takiego dawno ciupagami usiekli.

Człowiek od kultury mówił i mówił, a gdy skończył, słychać było tylko łkania i zbyt głośny szept historyka Janusza Berghauzena, który przegadał z Ujkiem" wiele godzin: Przydałby się do kompletu jeszcze ktoś z NKWD".

Te rącki robić nie bedom

Urodził się w 1904 roku w jednym z najznamienitszych tatrzańskich rodów. Jego przodkiem był Sabała, legendarny przewodnik i gęślarz, przyjaciel Witkiewiczów, Chałubińskiego i Modrzejewskiej. Józek znał Tatry lepiej od kątów rodzinnej chałupy. Chadzał turystycznymi szlakami, częściej ścieżkami myśliwych, bezdrożami przemytników i kłusowników. Wiedział, jaki śnieg jest bezpieczny, a jaki zdradliwy, jak przeżyć siarczysty mróz, jak przejść na nartach ledwie zamarzniętą rzekę. Pił, lecz na czworakach nigdy do domu nie wracał. Prowadzał wycieczki, bajał im, śpiewał, lubił tańcować, grał na skrzypkach i na akordeonie, który dostał od pana Bliklego z rodziny warszawskich cukierników.

- Dziadek ze strony mamy też był skrzypkiem - opowiada córka Ujka", Władysława. - Ojciec pogrywał z nim, aż natknął się na mamę. Miała ledwie 16 lat. Wpadła mu w oko, ale dziadek za żadne skarby nie chciał dać mu córki. Więc zabrał ją w góry. I nie oddał dziadkom, póki nie zgodzili się na ożenek.

Ponoć kiedy Józek po raz pierwszy spotkał przyszłą żonę, wyciągnął ręce przed siebie i powiedział:

- Te rącki nigdy nie robiły i robić nie bedom.

Skończył ledwie kilka klas, ale interesował się światem. Szanował, jak wielu Podhalan, Wincentego Witosa. Jego stryjeczny brat Wacuś, który niebawem zszarga honor Krzeptowskich, był przed wojną szefem nowotarskich ludowców.

Więc kiedy w 1933 roku Witos uciekł na Morawy w obawie przed osadzeniem w Berezie Kartuskiej (przerzut organizowali Krzeptowscy), Józek nosił przez zieloną tatrzańską granicę PSL-owskie listy i instrukcje. Dla idei czy za pieniądze? Nie wiemy. Pewne jest, że Józek nie znosił sanacji. Ale dołożył parę złotych, gdy zjazd rodziny Krzeptowskich fundował karabin maszynowy dla wojska.

Góry, listy do i od Witosa, zielona granica, parę kieliszków, przyśpiewki, tańcowanie przy gęślach. Antoni Kroh uważa, że to był jedyny spokojny fragment Józkowego życia.

Trupy do Dunaju leciały

Podobno zaczęło się od przypadkowego pytania zaraz na początku wojny: - Jest dwóch pilotów, których trzeba przeprowadzić na Węgry. Pomożecie?

Ale już w 1938 roku - twierdzi Jan Krupski, przewodnik i były ratownik TOPR - wywiad wojskowy zorganizował dla garści młodych zakopiańczyków obóz na Wołoszynie, żeby na wypadek wojny wiedzieli, co robić.

Nie wiadomo, kiedy, gdzie i komu składał Józek przysięgę w Związku Walki Zbrojnej, poprzedniku Armii Krajowej. Opowiadał (choć o kurierowaniu opowiadał niewiele, związany - jak mówią w Zakopanem - wojskową przysięgą, a i powojenne lata nie sprzyjały takim opowieściom), że złożył ją przed wysłannikami generała Sikorskiego. Gdy Rydz-Śmigły, postanowił w 1941 roku wrócić do Polski i prosił Józka, by go przeprowadził, Ujek" odmówił. Nie chciał iść w góry z człowiekiem, którego obwiniał za wrześniową klęskę. Ale wobec zwolenników Sikorskiego też wyzbył się nadmiernych złudzeń. W połowie lat 60. opowiadał dziennikarzowi Wojciechowi Adamieckiemu: Wojtuś, żebyś ty widział, jak te trupy w Budapeszcie z mostów do Dunaju leciały...".

- Dopytywałem się zdziwiony: Ujku", jakie trupy? - Nase - mówił - nase. Nasi strzelali do naszych, ci od Sikorskiego walczyli z sanacją - opowiada Adamiecki.

Ta cholerna baba

Nie lubił prowadzić przez granicę ludzi. Zresztą żaden z kurierów nie lubił. Z ludźmi w górach za dużo kłopotu. Szedł raz z chłopakiem, który uciekł z transportu wiozącego więźniów na rozstrzelanie. Na Czerwonych Wierchach opadła mgła, słońce oświetliło wapienne urwisko. Chłopak kompletnie się rozłożył. Trząsł się, wrzeszczał, że Krzeptowski chce go zastrzelić. Nie pomagały zaklęcia, nawet kilka policzków, dopiero szklanka wódki.

- Józek dobrze wspominał tylko kilku pilotów. Ufał w górach wyłącznie innym kurierom - opowiada Adamiecki. - No i bardzo szanował jedną kobietę, łączniczkę generała Sikorskiego. Potrafiła być twarda jak on.

Zapewne była to Wanda Modliborska, kurierka Delegatury Rządu. Przyjechała kiedyś do Zakopanego, zameldowała się w umówionym punkcie, ale Ujka" ani śladu. Kiedy go znaleźli inni kurierzy, był zalany w pestkę. - Ujek" wlał w siebie hektolitry kawy - mówi Adamiecki - wyrzygał, co miał wyrzygać, i zameldował się w nadziei, że Modliborska pozwoli mu jeszcze trochę odsapnąć. A ona: Przeprowadzisz mnie natychmiast, choćbyś z kaca zdechł!".

Wyobraź sobie, Wojtuś - opowiadał "Ujek - ta cholera wyjęła pistolet, dźga mnie w plecy, popędza, aż kac minął".

Trzy miliony - 15 kilo

W jego plecaku wędrowały przez granicę rzeczy o podstawowym znaczeniu dla podziemnej Polski: mikrofilmy, meldunki, papiery.

- Raz w Budapeszcie Ujek" zrobił karczemną awanturę, że naraża życie dla kilogramów kartek - opowiada Antoni Kroh. - Kilka miesięcy później w Londynie otwarto wystawę druków Polski Walczącej. Józek przeniósł to wszystko na własnych plecach.

Do Polski niósł kilogramy dolarów i przedwojennych złotówek, nie-zbędnych dla podziemnego państwa.

- Milion złotych ważył pięć kilo - opowiada Wincenty Galica, tatrzański kurier i, do aresztowania przez gestapo, towarzysz kilku przepraw Krzeptowskiego. - W Budapeszcie pakowaliśmy do plecaków po trzy miliony. Potem do granicy słowackiej pociągiem, pod Tatry samochodem i od Szczyrbskiego Jeziora przez góry na nogach do Zakopanego. Łatwo się mówi: trzy miliony,15 kilo. Myśmy to nosili ponad 50 kilometrów, często w śniegu po pas, nocą, żeby umknąć strzelcom alpejskim.

Ujek" szedł przez góry dwie-trzy doby. Ale niekiedy nawet cztery razy dłużej. Wysoko w Tatrach spędził ponad sto zimowych dni i nocy, często pod gołym niebem. Tylko raz po drodze wychylił kilka szklanek rumu, po tym, jak przyśniła mu się zakonnica. To podobno obwieszcza rychłą śmierć.

Była to jedyna wyprawa, kiedy wszystko szło tak, jak by nie było wojny.

Kurier z kociaka

Józek Krzeptowski przeszedł góry 58 razy, najwięcej ze wszystkich kurierów. Pewnie dlatego nazwano go królem. W Zakopanem mówi się nawet, że jednego razu zagnało go z meldunkami aż do Turcji. - Przez całą wojnę ojciec tylko raz zajrzał do domu - opowiada Władysława Krzeptowska. - Zachorowałam, wszyscy orzekli, że umrę. Tato przyszedł się pożegnać.

W Wigilię zawsze zostawiano dla niego puste nakrycie. Kiedy dobiegała z lasu przyśpiewka: Kieby mnie zabili, byłoby mnie szkoda, dziywce by płakało, szumiałaby woda", żona i córka przynajmniej wiedziały, że jest w pobliżu.

- Józek był krystalicznie uczciwy - wspomina Galica. - Nie wziął złamanego grosza. Choć mógłby oszukać, że zgubił plecak, że musiał go porzucić podczas ucieczki. A przecież wszyscy uwierzyliby w jego kłamstwo.

- Niemcy wyznaczyli za głowę Józka wysoką nagrodę - opowiada Antoni Kroh. - Ale czy był królem kurierów? Nie wiem, jak mierzyć takie zasługi. Wielkim kurierem był Wacław Felczak. Wielcy byli Stanisław Marusarz, Wojciech Roj. Wspaniale chodziła Krystyna Skarbkówna. Była córką hrabiego Skarbka, utracjusza, który przepuścił majątek, i żydowskiej dziewczyny z domu Goldfeder. Przed wojną siadywała na Krupówkach w Europejskiej, a kiedy żydowskie ciotki Goldfederówny wołały do niej, odwracała głowę, bo wstydziła się swojego pochodzenia. Bezwstydnie piękna, podkochiwało się w niej pół Zakopanego. Kto mógł przypuszczać, że z kawiarnianego kociaka zamieni się w świetnego kuriera, że będzie wracać przez Tatry do okupowanej Polski mimo złego wyglądu". Przeżyła wojnę i w Londynie znów stała się kociakiem, jak w Europejskiej. Zasztyletował ją jakiś nieszczęśliwie zakochany angielski marynarz.

- Pytałem Józka, po co tyle razy lazł przez te góry - mówi Adamiecki. - Jak na wszystko, tak i na to miał gotową odpowiedź: Niemcy bali się chodzić, ja nie. Znasz góry, nie ma niebezpieczeństwa. No i cała Polska miała wiedzieć, że jest w Zakopanem taki jeden Krzeptowski - prawdziwy polski bohater.

Sakramencko głupi Wacuś

Bo był i Krzeptowski-zdrajca. Gdy Józek prowadził na Węgry pierwszych lotników, jego stryjeczny brat Wacuś Krzeptowski, przed wojną lider podhalańskiego ruchu ludowego, zakładał góralskie portki i kapelusz z muszelkami, by składać hołd przed gubernatorem Frankiem. Miał to być wstęp do utworzenia Góralskiego Księstwa; wszak przez całą wojnę nazywano Wacusia Goralenfuerst - Książę Górali. Jedni na poważnie, inni z przekąsem.

Z Wacusiowych planów nic nie wyszło: nie powstało góralskie księstwo, nie powołano podhalańskiego legionu Waffen SS. Pod koniec wojny gestapo raz czy dwa obiło mu gębę. Aż uciekł w góry, ścigany niemieckim listem gończym i akowskim wyrokiem śmierci.

Podobno - tak chce podhalańska legenda - przez pewien czas Wacuś ukrywał się w górskiej kolibie opodal Iwaniackiej Przełęczy, która była również schronieniem kurierów. Podobno doszło tam do spotkania obu kuzynów. A może wódz Goralenvolk i najlepszy tatrzański kurier widzieli się kilka lat wcześniej, gdzieś w okolicy Doliny Pięciu Stawów. Podobno wtedy Józek zostawił Wacusiowi plecak z pieniędzmi niesionymi z Węgier. Wszystkie dotarły do adresatów.

Wacuś nigdy nie wydał Józka, choć - jeśli widzieli się w Pięciu Stawach - mógł mu zaszkodzić. A Józek?

- Jakoś pogardzał nim - opowiada Wojciech Adamiecki. - Mówił: Wacuś to był nawet niezły chłop, tylko sakramencko głupi".

- Z wielkim trudem nosił to samo nazwisko co Wacuś - uzupełnia Antoni Kroh. - Jeszcze w latach 50. górale jadący do Krakowa ściągali regionalne stroje, tłumili gwarę. Wacek Krzeptowski sprowadził na Podhale wielki wstyd. Ale choć zdrajcę się strzela, swojego ruszyć nie wolno. Wszystko to było cholernie nieproste.

Ze śpiewem na Sybir

Władysława Krzeptowska opowiada, że akurat tego dnia, kiedy ojciec ostatni raz wrócił z przeprawy, akowcy złapali Księcia Górali. Był styczeń 1945 roku. Józek szedł do swojej kryjówki w Kościelisku, gdy natknął się na partyzantów prowadzących Wacusia.

- Tata prosił - wspomina Krzeptowska - żeby go nie wieszali, choć to zdrajca i podlec, ale Zakopane już wolne, Niemcy uciekli, więc należy mu się uczciwy sąd. Idźcie swoją drogą - odpowiedzieli - jeśli chcecie żyć", a Wacusia pociągnęli pod smreki. Ojciec po wojnie miał ich za dziadów.

Partyzanci nie mieli pojęcia, że grozili tatrzańskiemu kurierowi.

A może opowieść Władysławy to tylko legenda? O pierwszych zakopiańskich dniach 1945 roku opowiada się ich dość, a sporą garść dołożył sam Józek Krzeptowski.

Wedle jednej NKWD, uzbrojone w dokładne informacje na temat podhalańskiego podziemia, po kilku dniach niuchania zabrało go z domu.

Według innej Józek szedł przez targ wystrojony w góralski strój, jak na wesele, w aureoli bohatera (wszak za wojenne wyczyny dostał dwa Krzyże Walecznych). Ubecy znienacka chwycili go za ręce i nogi, rozhuśtali jak snopek zboża i wrzucili na pakę ciężarówki. Nikt nie zareagował.

Gdy po czterech latach puszczali Józka z łagru - wyszedł wraz z garstką innych akowców po interwencji kardynała Hlonda - usłyszał na przeprosiny, że szło o innego Krzeptowskiego.

Wygodniejsi bohaterowie

Zimą 1945 roku kurierzy nie byli dla nowej władzy bohaterami, choć z trzydziestki zaprzysiężonych ocalało ich raptem kilku. Byli wręcz niebezpieczni. Jeśli tatrzańskiej granicy nie mogli przed nimi upilnować obyci w górach strzelcy alpejscy, wiadomo było, że nie poradzi sobie ani polskie, ani sowieckie wojsko, a tym bardziej milicjanci i bezpieka. Na dodatek w nieodległych Gorcach trwała prawdziwa republika partyzancka sławnego Ognia". Pewnie dlatego Józka Krzeptowskiego wywieźli na wschód.

Znaleźli się również wygodniejsi bohaterowie - ratownicy TOPR. Choć propaganda wiele musiała się natrudzić, by ich przykroić do swoich potrzeb.

W czasie wojny TOPR działał pod niemiecką kuratelą i nazwą. Ratownicy, choć niechętnie, znosili z gór niemieckich turystów. - Czasem przetrzymaliśmy jakiego Niemca kilka godzin dłużej na skalnej półce, czasem postraszyliśmy przy zejściu - wspomina Stanisław Wawrytko, wówczas nastoletni ratownik. - Jednak TOPR-owska przysięga jest jak przysięga Hipokratesa.

Naczelnikiem Pogotowia był Zbigniew Korosadowicz. Nie tylko ratował ludzi w górach, ale i przed wywózką do Niemiec: wydał ponad 600 lipnych legitymacji. Dla młodych górali były one zabezpieczeniem przed robotami w Rzeszy. Mimo to wedle powojennej terminologii Korosadowicz i ratownicy mogli być uznani za kolaborantów. I pewnie tak by się stało, gdyby nie pewna wyprawa.

Chłopy, trzo iść

10 lutego 1945 roku z polany Zwierówka w słowackich Tatrach Zachodnich zszedł do Zakopanego, przedzierając się przez linię frontu, słowacki lekarz Juraj Bernat. Przyniósł wieść, że w maleńkim szałasie czeka na ratunek kilku rannych, śmiertelnie wygłodzonych sowieckich i polskich partyzantów. Wyprawa 14 TOPR- -owców (najmłodszy, Stanisław Wawrytko, miał 20 lat) była dla nich jedyną szansą przeżycia.

Do Doliny Chochołowskiej ratownicy pojechali saniami, a potem nocą, z toboganami przez głęboki po pas śnieg, z dala od ścieżek. Mróz był taki, że w górach pękały drzewa, kurzył śnieg, w dolinach wisiała mgła. Szałas, gdzie kryli się partyzanci, leżał pośród świerków, w zasypanym wykrocie, raptem 300 metrów ponad niemieckimi posterunkami.

Następnego dnia Niemcy spalili opustoszały szpitalik.

Była to niewątpliwie najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna wyprawa, jakiej kiedykolwiek Pogotowie dokonało" - pisał dr Korosadowicz.

Wyprawa na Zwierówkę obrosła legendą. Ale dla większości uczestników stała się przede wszystkim przepustką do normalnego życia.

Nocny pochód na Zwierówkę szybko stał się przykładem bohaterstwa ratowników tatrzańskich, ich patriotyzmu i internacjonalizmu. W 1955 roku Andrzej Munk nakręcił film o Zwierówce zatytułowany Błękitny krzyż". Grali w nim uczestnicy zimowej wyprawy. Film znakomity, a jednak wielu wzburzył, niektórych obraził. Dlaczego? Wówczas milczeli.

W 1986 roku, w serii z tygrysem, wydawanej przez Ministerstwo Obrony Narodowej, wyszła książeczka  pomocą ginącym". W broszurce partyzanci mówią twardo", lecz gwałtownie miękną i wstydzą się, gdy którykolwiek z nich pomyśli o jedzeniu, zanim najedzą się towarzysze niedoli. Radziecki gieroj, nie bacząc na groźbę odkrycia szałasu przez strzelców alpejskich, nuci piosenki burłaków znad Wołgi ech, da, uchniem, ech, da, uchniem...", kiedy doktor Juraj obcina mu piłą do drewna odmrożone, zżarte gangreną palce i stopę. Przewodnicy tatrzańscy mówią bez zastanowienia: rza iść ratować", oczy błyszczą im radością na myśl o akcji, a wtedy radzieckiemu namiestnikowi Zakopanego, kapitanowi Macniewowi, kamień spada z serca".

Antoni Kroh uważa, że nie wolno negować bohaterstwa i poświęcenia tatrzańskich ratowników. Nie ma sensu zastanawiać się, czy poszliby na wyprawę, gdyby ich po prostu poproszono. Sęk w tym, że w lutym 1945 roku nikt ich grzecznie nie prosił.

- Stanisławowi Byrcynowi radzieccy komendanci Zakopanego i polscy milicjanci zagrozili, że jeśli nie weźmie udziału w wyprawie, spalą mu dom, a rodzinę wystrzelają - opowiada Kroh. - Korosadowicz dostał do wyboru: wyprawa albo oskarżenie o wojenną kolaborację z hitlerowcami i więzienie.

Tylko jo jodł

Na Syberii Józek Krzeptowski pracował przy świniach, kruszył kamienie, w zmarzłej ziemi grzebał zmarłych towarzyszy. Ale nie miał elementarnej wiedzy zeków, jak przetrwać. Ciężko chorował, był rozbity psychicznie. Przetrzymał tylko dzięki pomocy innych.

Gdy w 1948 roku wrócił do Zakopanego, ukląkł na peronie i pomodlił się: Boże, spraw, żebym już nigdy nie musiał podróżować". Bydlęcymi wagonami przejechał w obie strony ponad 14 tys. kilometrów. Do końca życia został mu wstręt do kolei. - Jedziemy, jedziemy tydzień - opowiadał Ujek" o drodze na zesłanie. - Stanelimy. Stalinowo. Zaś jedziemy, cosi ze śtyry dni. Stanelimy. Stalinogrod. Rusylimy, jedziemy z osiem dni. Stanelimy. Stalinowka. Tok jus pote nie pytoł, ka stoimy, bok som wiedzioł.

- Opowiadał, że dobrze się stało, że wzięli go w góralskich portkach, bo w suknie lepiej klęczeć na zmarzniętych kamieniach niż w łagiernym drelichu - dopowiada Antoni Kroh.

- Ludzie nie dawali mu spokoju, ciągle pytali: jakeście, Ujku", przeżyli - mówi Adamiecki. - Z początku milczał, nie odpowiadał ani słówkiem. Aż wymyślił anegdotę: Jakżek nie mioł przeżyć - mawiał - jak siedziołek z armiom japońskom". A kiedy słuchacze wywalali oczy ze zdziwienia, tłumaczył: Wiecie, Japończyk to taki człowiek, że obok niego może leżeć bochen chleba, a on i tak woli z głodu umrzeć, jeśli mu cesarz nie pozwoli tego chleba jeść. Jakżek mioł nie przeżyć, kej jo jeden na cały obóz jodł".

Jeszcze dziś są w Zakopanem ludzie gotowi obciąć sobie rękę za to, że Ujek" siedział z żołnierzami skośnookiego cesarza i na dodatek nauczył się perfekt po japońsku.

- Ale tak naprawdę - dodaje Adamiecki - Ujek" zepchnął przeżycia łagierne głęboko w podświadomość. Może dlatego, że obraz zmarniałego, wymęczonego zeka kłóci się z wizerunkiem hardego, wolnego górala?

Kie ni mom matury

Po powrocie władza przypatrywała mu się uważnie, a ludzie go omijali. Żył w pustce. Nie było mowy o prowadzeniu wycieczek, bo góry, zwłaszcza szlaki graniczne, zostały w praktyce zamknięte. Na szlaku z Kasprowego Wierchu ku Świnicy stała budka strażnicza, wopista miał zapisane szlaki, na które nie wolno było wchodzić. Starzy przewodnicy mówią, że powojenne restrykcje były ostrzejsze niż za Niemca.

- Byłem jeszcze w podstawówce w Bukowinie Tatrzańskiej, gdy wopiści lub milicjanci przychodzili na lekcje i tłumaczyli nam, by pod żadnym pozorem nie zbliżać się do granicy - wspomina Antoni Kroh. - Bo Czesi (choć pod drugiej stronie Tatr mieszkają Słowacy) to taki naród, co pierwej strzela, potem pyta. A jak złapią, zagłodzą w ciemnicy na śmierć.

Józek przez kilka lat pracował jako dozorca przy budowie nowego schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. A kiedy wreszcie pozwolono mu prowadzić wycieczki, zawsze dostawał esbeka do towarzystwa.

- Między Krzeptowskim a esbekami dochodziło do jakiej takiej komitywy - opowiada Adamiecki. - Józek wiódł wycieczkę na Rysy, więc mówił opiekunowi: Siądź sobie, chłopie, w kosówce nad Czarnym Stawem. Martw się, żeby twoi nie wypatrzyli, żeś nie poszedł, a ja za sześć godzin będę z powrotem".

- Na początku lat 60. jakiś mądrala wymyślił, że przewodnik tatrzański musi mieć maturę - mówi Kroh. - W Szpilkach" ukazał się wtedy rysunek górala pykającego fajeczkę z turystą, który wisi nad przepaścią. Góral mówi: Jakoz was bedym ratował, kie ni mom matury".

Antoni Kroh jest przekonany, że właśnie wtedy narodził się sarkazm Krzeptowskiego, jego lekceważący stosunek do ludzi. Nie to, by otwarcie buntował się przeciw systemowi, lecz był dostatecznie silny, by mu nie ulec. A oglądał takich, którzy kundlili się w zamian za święty spokój. Dla wielu przez całe lata był jak zadżumiony, choć przecież wiedzieli, co robił podczas wojny. Za to z zagranicy dostawał dziękczynne listy: proszę, panie Józefie, przyjechać do nas, cały Londyn stoi przed panem otworem, odpocznie pan, pojedziemy na polowanie.

Dowód patriotyzmu

Koniec lat 60. Krzeptowski może już chodzić w góry, a generał Mieczysław Moczar właśnie publikuje Barwy walki" i zabiega o wznowienie Kamieni na szaniec". Powoli szykuje się do wielkiego skoku. Marzec '68 tuż-tuż. Kurierzy tatrzańscy, podobnie jak inni wygrzebywani z niebytu kombatanci II wojny, mogą być wielce pomocni w udowadnianiu ludziom, jak wielkim patriotą jest generał-partyzant. Na moczarowskiej fali powstaje książka Opowieści tatrzańskich kurierów" - o tym, jak górale, nieustraszeni, choć politycznie otumanieni, bohatersko przekradali się na Węgry. Wychodzi w 1969 roku. Napisał ją Alfons Filar. Antoni Kroh komentuje złośliwie, że Filar odmalował kurierów tak, jakby ich wojenna działalność była kontynuacją przedwrześniowej konspiracji Komunistycznej Partii Polski, choć przed wojną komunistów na Podhalu można było zliczyć na palcach jednej ręki.

- Musiałem wstawić coś o lewicy - wyjaśnia Filar - bo takie były czasy, a wydawnictwo - partyjne. Na nieszczęście władzy przez Tatry nie chodzili konspiratorzy z Armii Ludowej. Ale przypomniałem sobie o przedwojennych kurierach KPP.

Filar po wojnie utrwalał władzę ludową na Rzeszowszczyźnie, a później kierował domami wypoczynkowymi MSW w Zakopanem. Podobno - opowiada Kroh - bazą książki są przesłuchania kurierów w komisariacie MO. Wzywani opowiadali o wojennych przygodach, w szufladzie kręciły się szpule magnetofonu, sekretarki spisywały zeznania. Adamiecki twierdzi, że nie trzeba było wzywać kurierów na milicję. Wystarczyło, że Filar zapraszał ich do pensjonatu Dafne; szli tam jak na regularne wezwanie - lata 50. nie były znów tak odległe. Do Dafne przychodził i Józek Krzeptowski, choć autora Opowieści..." nie darzył nadmierną estymą. I - wspomina Władysława Krzeptowska - nie powiedział mu za wiele.

Alfons Filar zaprzecza, jakoby przesłuchiwał kurierów, a nie wysłuchiwał ich opowieści. Twierdzi, że w latach 60. nikt nie wzywał kurierów na przesłuchania. Utrzymuje, że zaprzyjaźnił się z wieloma z nich, także z Józkiem. Ale tego, co Ujek" opowiadał o Syberii, nie notował. Z powodów oczywistych.

Także Wincenty Galica, były kurier, uważa, że w Opowieściach..." nie ma słowa kłamstwa ani politycznej manipulacji.

- Filar pisał, jak było - opowiada.

Dla Antoniego Kroha książka Filara to wielka zagadka. Nie idzie o to, w jaki sposób powstała, ani o nie-znośnie propagandowe wstawki.

- Zastanawiam się, czemu taki człowiek jak Józek pozwolił, by sławiło go podobne dzieło? - mówi. - Myślę o tym i myślę, i nijak nie potrafię zrozumieć.

Opowieści..." mają jeszcze jeden feler. Jest w nich Józek Krzeptowski, Wojciech Fronczysty, który zamiast Ujka" przeprowadził przez Tatry Rydza-Śmigłego, jest Stanisław Marusarz czy Wojciech Roj, ale nie ma Wacława Felczaka.

Hande hoch!

Był dowódcą wszystkich kurierów - nie tylko tatrzańskich. Jeszcze po wojnie Felczak kilkakrotnie kursował z Polski do Londynu i do Paryża. W 1948 roku, na prośbę Stanisława Mikołajczyka, organizował przerzuty na Zachód zagrożonych aresztowaniem działaczy PSL. W tym samym roku, dwa dni przed Wigilią, złapano go w morawskiej Ostrawie. Skazany na dożywocie (prokurator żądał kary śmierci), wyszedł w październiku '56.

Filar powiada, że niewiele o Felczaku wiedział. Ale Andrzej Przewoźnik, historyk, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, były student Felczaka, twierdzi, że profesor odmówił kontaktów z Filarem. W przeciwieństwie do pozostałych kurierów, często prostych górali, wiedział, że wspomnienia mogą zostać politycznie zmanipulowane.

Felczak zmarł w 1993 roku w Warszawie, lecz leży na zakopiańskim Pęksowym Brzyzku, obok Sabały, Chałubińskiego, Orkana, Witkiewicza.

Nad jego grobem przemawiał Stanisław Marusarz:

- Idę sobie na słowacką stronę, zima, wiater duje, plecak pełen jakisik papierów. Jestem strasznie zmęczony. Cieszę się, że niedługo dojdę do szałasu, skrzeszę watrę i przenocuję. Dochodzę, wystawiam pomalućku głowę z lasa i widzę, że do szałasu idą ślady nart. Źle! Ale żeby przeżyć, muszę przenocować w szałasie. Więc odpinam narty, wyjmuję zza pasa pistolet, kopię we drzwi, wskakuję do środka i krzyczę: hande hoch! A tam spał Wacek Felczak, który szedł z Budapesztu do Zakopanego. Przepraszam cię, Wacek.

Nagle Marusarz zachwiał się, przyklęknął. Z trudem skończył przemowę. I umarł po ostatnim słowie pożegnania.

Odszedł kolejny kurier.

Pradziad nie-górol

Kiedy adorowanie Krzeptowskiego już niczym nie groziło, Józek lubił okazywać, że adorację ma gdzieś. Okazywał to nawet ludziom, którzy nie odwrócili się od niego, gdy wrócił z Syberii. Zaś adoratorzy, a przynajmniej niektórzy z nich, byli dumni, że ma ich gdzieś sam Józek Krzeptowski. Taki los przypadł Staszkowi, ratownikowi i przewodnikowi, który wielbił Józka do tego stopnia, że nad łóżkiem powiesił sobie jego zdjęcie.

Staszek mówił gwarą, znał góralskie anegdoty i przyśpiewki, ale trzymanego w szafie góralskiego stroju nigdy - w obawie przed Ujkową" kpiną - nie włożył. Bo Krzeptowski odmawiał Staszkowi prawa do bycia góralem. Jego rodzina mieszkała pod Tatrami raptem od czterech pokoleń.

Razu pewnego Józek naciął się. Idzie z wycieczką, nasłuchują, a tu spod szałasów dobiega śpiew. - Tak śpiewają prawdziwi górale - rzekł Józek ceprom. Podchodzą bliżej, a pod szałasem siedzi rozśpiewany Staszek.

- Krzeptowski obraził się śmiertelnie - opowiada Kroh. - Nie rozmawiał z przyjacielem przez kilka miesięcy. Wreszcie mu przeszło, zagadnął Staszka na ulicy: Nie gniewam się na ciebie, możesz postawić mi piwo".

Ujek" pracował jako przewodnik, lecz kpił z turystów: - Panowie patrzą na mapę, widzi mi się, że zaraz będą pytać o drogę.

Gdy z Gubałówki opisywał ceprom panoramę Tatr, pokazywał palcem jakaś górę i mówił, że to Gerlach.

- Krzestny ojce - sprzeciwiał się przewodnik-praktykant. - Przecież z Gubałówki nie widać Gerlacha. - Ponowie zapłacili, Gerlach mo być - odpowiadał Ujek".

Wojciechowi Adamieckiemu, choć znał go od dziecka, kazał przypiąć do tyłka bronę, by mu się lepiej jechało po oblodzonych stokach Kasprowego. Oraz żeby dobrze machał nartami, to może jakiemu warszawiakowi zetnie głowę.

Prowadzał w góry grupy lotników z obozów kondycyjnych na Groniku. Gdy wojskowi kartografowie robili dokładną mapę Tatr, latał z nimi helikopterem, ale tak, by przy okazji doglądać pola, które akurat kosił najęty i zapłacony parobek.

Przypisywano mu setki anegdot i żartów, wiele zmyślonych, ale wiele prawdziwych. Józek pławił się w nich jak w słońcu.

- Ludzie go uwielbiali - wspomina Kroh - choć się z nich bezlitośnie śmiał. Uwielbiałem Józka i ja.

Józek ogrywał przyjaciół i znajomych w brydża; to był towarzyski rytuał Krzeptówek.

- Nie mógł nie pić - opowiada Władysława Krzeptowska - gdy do naszego domu przychodził tłum ludzi, każdy z butelką. A gdy się napił, siadał przed domem, grał i śpiewał. Pewnego razu - wspomina - dzwonił po kolegach, że żona mu zaniemówiła, musi z nią prędko na pogotowie. Ludzie pomyśleli, że mama chora, dawaj przychodzić w odwiedziny. Ale jak miała do ojca mówić, skoro w domu nie było go przez tydzień?

Wielgo rzyć

Jeszcze się bano, ale jakby mniej. A może to kwestia wieku; starych ludzi trudniej nastraszyć.

W 1914 roku Stanisław Gąsienica- -Byrcyn, ten sam, któremu lata później zagrożono spaleniem chałupy, jeśli nie pójdzie na Zwierówkę, ratował Lenina, który utknął gdzieś pod Zawratem. Historia trafiła do książek, a Byrcyna zapraszano na spotkania, żeby opowiadał, jak pomógł wodzowi rewolucji. Opowiadał tak, jak pisano w książkach. Aż pewnego razu siadł przed młodzieżą lekko napity: - Che, che, wy nie wiecie, ze jo zratowoł Lenina. Idym na Zawrat, patrzem do góry, a hań nade mnom wielgo rzyć, a pod tom rzyciom nogi. Jedna noga skiezła, drugo jesce się trzymie, ale płono s niom, no to jo chyciłek za tyn rzyć i pchom, kielo sił. Ej, moi oztomili - popatrzył refleksyjnie na swoje dłonie - kieby jo beł wiedzioł, co te rącki narobiom...

A kiedy prowadzący spotkanie pobladł ze strachu i dawaj dyskretnie upominać starego przewodnika, Byrcyn dodał: - Coz mnie kopies. Prode godom.

Trafiła się i Józkowi Krzeptowskiemu wycieczka radzieckich oficjeli. Wiadomo było, że z Rosjanami chodzić nie powinien. Łagierny język, którego wyuczył się na Syberii, różnił się znacznie od literackiej ruszczyzny. Ujek" stanął przed rosyjską wycieczką i - pisze Kroh - otworzył na oścież swoją szczerą, słowiańską duszę. Słysząc jego powitanie, radziecki pilot zzieleniał i taki już pozostał. Przejazd do Morskiego Oka utkwił wszystkim głęboko w pamięci, ale nie z powodu piękna Tatr. Wieczorem pilot pogalopował do komitetu miejskiego PZPR - tam już o wszystkim wiedzieli, bo przed godziną mieli telefon z konsulatu ZSRR w Krakowie. Od tamtego dnia było absolutnie jasne, że »Ujkowi « nie wolno dawać grup radzieckich". Próbowano go straszyć, ale jak tu grozić komuś, kto za wczesnego Gomułki nazywał publicznie socjalistyczne wybory kurwimi roratami".

- Ale tkwiło w nim przeświadczenie, jak w wielu, którzy doświadczyli wywózek i łagrów, że Sowieci i komuniści to potęga, której się nie zmoże - opowiada Wojciech Adamiecki.

Pan Bóg dojść pozwolił

- Był nerwowy, z tych wszystkich swoich przeżyć - wspomina ojca Władysława Krzeptowska. - Spać nie mógł, budził się co godzina, kurzył papierosy, że hej. Nie pytałam go o to, co było kiedyś, za kurierowania, na Syberii. Od półtora roku już siedział w chałupie na rencie. Ja cały dzień w robocie, wieczorami mówiłam: jeszcze się, tatuś, nagadamy, wreszcie mamy czas. Byłam sama z ojcem w domu, gdy to się stało. Dostał ataku, serce mu pękło. Wcześnie odszedł. Miał dopiero 66 lat, tyle co ja dziś.

- To była Wielkanoc 1971 roku - wspomina Adamiecki. - Byłem z nim umówiony na rozmowę, a tu musiałem wkładać go do trumny. Zaś kolejnego dnia miało dojść do spotkania między nim a łączniczką Sikorskiego, tą samą, która raz pchała go w góry pistoletem. Nigdy po wojnie ze sobą nie rozmawiali. Oboje po prostu bali się.

- Byłam małą dziewczynką - wspomina Władysława Krzeptowska - i, jak to dzieci, pytałam ojca: - Tatuś, tyluś ludzi przez góry przeprowadził, a my nic z tego nie mamy, nie trzeba było jakichś pieniążków od nich brać? Sadzał mnie na kolana i odpowiadał: - Córuś, nie mogłem brać żadnych pieniędzy, bo przecież nie wiedziałem, czy mi Pan Bóg pozwoli dojść. A kiedy pytałam go, czy we wojnę kogo zabił, mówił: - Broń nosiłem, ale Pan Bóg od zabicia człowieka ustrzegł.

W 1966 roku, pięć lat przed śmiercią, Józek Krzeptowski odbierał Krzyż Kawalerski, należny mu jak mało komu. Miał wtedy rzec: - Kiek beł mały chłopiec, moja matuś tak godoli: - Ej, Józku, Józku, z tobie będzie abo dziod, abo pon. I sprawdzieło się.

* Przypadek zrządził, że mój reportaż Bedzies wisioł za cośi" (DF" nr 7/485) opowiadajacy historię Goralenvolk, największej polskiej próby kolaboracji z Niemcami, ukazał się w czasie zjazdu Związku Podhalan. Tekst nie spodobał się niektórym związkowcom. Dziennikarzy »Gazety « nie interesują pozytywne rzeczy w Związku Podhalan, tylko wolą się zajmować Goralenvolk. Nie powinniśmy pozwolić na takie postępowanie" - grzmiał na mównicy senator Franciszek Bachleda-Księdzulorz. Nawet senatorskie słowa i pozwolenia nie wymażą z historii Podhala epizodu Goralenvolk. Tak samo jak nie przysporzą większej chwały prawdziwym bohaterom. A takim bez wątpienia był Józef Krzeptowski, o którym jest ta opowieść.

* Współpraca Bartłomiej Kuraś
Paweł Smoleński
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Film jest naznaczony czasem, w którym został zrobiony (1955), masz tu dydaktyzm, kawę na ławę"; Munk nie lubił tego filmu, ale już wtedy zaczął dążyć do tego by niezwykłe czyny pokazywać bez zadęcia, patosu.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 weeks later...
  • 3 weeks later...
  • 2 weeks later...
  • 2 weeks later...
No pan Paweł Smoleński jest znany z tego, że lubi dawać pewne artykuły ni wypiął ni przypiął jak ten o Goralenvolk przy okazji Zjazdu Podhalan, a potem jest kłopot jak coś odkręcić.
Artykuł bardzo ciekawy, szkoda, że ma linka, bo oczy bolą od czytania. Pozdrawiam
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No właśnie czy tej akcji" na Słowacji nie organizował J. Oppenheimer, następca i wieloletni współpracownik, pierwszego naczelnika i założyciela TOPR gen Mariusza Zaruskiego.
Ponawiam w jakich okolicznościach zginął J.O podobno zastrzelili Go andyci"!!!
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie