Skocz do zawartości

Opowiesc lekarza polskiego z Iraku


Rekomendowane odpowiedzi

Chyba jeszcze nikt nie wstawial. Swoja droga wyglada ze wiele sie nie zmienilo, bo podobne klimaty jak w Wojna, ludzie i medycyna" z okresu ww2.

Z: http://www.gazetawyborcza.pl/1,75480,4381236.html


Byłem na wojnie
Mikołaj Wróbel opowiada Sławomirowi Sowuli2007-08-14, ostatnia aktualizacja 2007-08-10 17:49

Trochę irytujące, że goście, których my rozwalamy, potem są składani do kupy przy użyciu naszych medykamentów


Mój gabinet w bazie - ze sprzętu mam tu termometr, aparat do mierzenia ciśnienia, własny stetoskop i miotłę Chciałem przeżyć przygodę i jeszcze zarobić. Nie dorabiam do tego ideologii.

Ja, Mikołaj Wróbel, po prostu spakowałem się i po-jechałem do Iraku.

- Po to studiowałeś sześć lat, żeby dać się zabić? Synku! Ty, lekarz, pchasz się w takie miejsce - Mama nie mogła zrozumieć, dlaczego chcę jechać do Iraku.

- Wojna skończyła się pół roku temu. Nie ma już wojny. Słyszysz? Mamo, nie ma wojny. Będziemy odbudowywać ten kraj.

- A co zrobisz, jak będziesz musiał ratować życie rannym? Jesteś przecież dopiero po stażu.

- Jak mnie kwalifikowali, to nikogo to nie obchodziło. Chcieli tylko wiedzieć, czy znam arabski. A po angielsku mówili bardzo słabo. Powiedzieli, że takich jak ja potrzebują.

A jednak dopadły mnie wątpliwości. Może powinienem zostać w Gdańsku? Perspektywa spokojnej pracy w Szpitalu Marynarki Wojennej. W końcu Mikołaj Wróbel - laryngolog, to brzmi nieźle. Tylko ile będę czekał na etat? Nie utrzymam się z tego, co dorabiam, ucząc nurkowania czterdziestolatków, którzy nagle postanowili zrealizować marzenie swojego życia. I uprawiając medycynę za darmo. A co ja będę robił w ich wieku? Boże, będę taki sam jak oni. No, nawet gdybym dostał ten etat? Ile z niego wyciągnę?

Niech tam. Jadę.

Zabawki dla chłopców

Na drodze z lotniska pod Bagdadem poczułem się jak chłopiec, który odnalazł zgubione pudło z ołowianymi żołnierzykami. Te wszystkie abramsy, bradleye, apache, M16. Pełno tego żelastwa.

Cieszę się chwilą. Jest marzec i Irak zaskakuje mnie obfitością zieleni. Gaje palmowe ciągną się kilometrami. Soczyste, gęste. Bierze ochota, żeby wysiąść, przejść się w ich cieniu. Szybko przechodzi, gdy widzę ruiny domów stojących wśród drzew. Wokół nich stada wychudzonych krów i kóz. Wszędzie wraki czołgów i wozów bojowych. Tylko irackich, własne wraki Amerykanie sprzątnęli.

Przy drodze stoją Irakijczycy. Dorośli obserwują nas pustym wzrokiem. Twarze bez wyrazu. Jak to określić? Zmęczona obojętność. Zainteresowane nami wydają się tylko dzieci. Biegną przy samochodzie. Machają do nas. Czy to autentyczna radość, czy liczą tylko na rzucony z auta batonik?

Dojeżdżamy do bazy. W Camp Babilon wygląda na to, że nikt na razie nie wie, co z nami zrobić. Choć wśród swoich, to czujemy się jakoś obco. Na szczęście Andrzej, jeden z lekarzy, spotkał przyjaciół ze swojej jednostki.

- Wieczorem impreza - obwieszcza.

Impreza?!

W porządku. Idziemy do naszych nowych znajomych. Nad nami wznosi się pałac Husajna. O kurczę. To ten sam, który na okrągło pokazują w relacjach telewizyjnych.

Na kwaterze ugoszczono nas miejscową whisky. To plus 40 godzin bez snu powoduje, że szybko poddaję się wpływowi alkoholu i padam na łóżko. Rano. Głowa jeszcze ciężka. To nie najlepszy moment na odebranie pierwszej lekcji - braterstwo broni nie wszystkich obowiązuje. Okazało się, że zastępca naszego gospodarza doniósł Żandarmerii Wojskowej o nieregulaminowym powitaniu. Do pałacu przychodzą żandarmi. Poważna sprawa. Nasz gospodarz ma problem. Nam, nowicjuszom, dają spokój.

Szef służby zdrowia to na pierwszy rzut oka sympatyczny facet. Przydzielił nas zgodnie z największym zapotrzebowaniem kontyngentu, bo okazuje się jednak, że jesteśmy kontyngentowi potrzebni tutaj.

Już następnego dnia okazuje się, że jego pomysły nie mają znaczenia. Obowiązują nas przydziały ustalone w Polsce. Mam stawić się w batalionie zmechanizowanym stacjonującym w Karbali. Mnie wszystko jedno, ale koledzy woleliby zostać z chłopakami z 17. batalionu. Są wyraźnie wkurzeni.

Korzystam z wolnych chwil, które zostały do wyjazdu. Czytam medyczne podręczniki. Zastępca naszego gospodarza z imprezy - ten, który doniósł, że piliśmy - zapytał mnie, czy jestem niedouczony, skoro przywiozłem tyle książek. Tak głupi, że aż zabawny.


Znaczy ekspert

O 6.45 stawiłem się przed namiotem dowódcy, skąd miał nas wziąć konwój. Ale bałagan. Konwój udaje się zebrać do kupy dopiero po pięciu godzinach. Na drogę nie wydano nam ani kamizelek, ani hełmów. Siedzę za wysoką burtą wozu i szlag mnie trafia (Mamo, wojny nie ma, ale kamizelkę lepiej mieć).

Humor poprawia mi się dopiero w Camp Lima pod Karbalą, gdzie dojechaliśmy po dwóch godzinach jazdy. Dostajemy kamizelki. Ktoś z rozpędu wydaje mi też pistolet P-83 z amunicją. Na widok cywila z bronią jakiś oficer wydaje z siebie ryk. Zabierają mi broń. Mam silne podejrzenia, że rządzi tu chaos.

Pierwszy dzień pracy. O ósmej rano z dwoma sanitariuszami ustawiamy się karetką wśród ciężarówek i honkerów. Mamy jechać jako zabezpieczenie medyczne konwoju saperskiego. Chwilę przed wyjazdem przybiega do mnie kapral. Podtyka mi jakiś świstek. To oświadczenie, że nie mam przeciwwskazań zdrowotnych do pracy w środowisku saperów.

- Jakie to przeciwwskazania? Co to środowisko saperów?

- Nie wiem. Kazano mi to panu dać, to daję - widać, że mu głupio.

Z pomocą przychodzi sanitariusz: - Podpisuj, podpisuj. Nie ma podpisu, nie ma kasy. Bez tego armia nie wypłaci ci dodatkowych siedmiu dolarów za pracę w niebezpiecznych warunkach.

Jesteśmy na miejscu. Środowiskiem saperów" są dzisiaj ruiny dużej fabryki zbrojeniowej. Resztki budynków, wały ziemne, a w tym wszystkim od cholery amunicji. Pracujemy. To znaczy ja czekam, aż środowisko zaszkodzi saperom, a oni sukcesywnie wywalają wszystko w powietrze. Na szczęście to profesjonaliści i wszystko idzie gładko.

Próbuję dowiedzieć się czegoś nowego od moich sanitariuszy. Wyglądają na doświadczonych. Oni w śmiech. Okazuje się, że są zaledwie po dziewięciodniowym kursie pierwszej pomocy. Nie mają nawet pojęcia, jak używać wyposażenia karetki. No i dobrze. Jakby co, to nie zobaczą, że jestem zielony. Znaczy ekspert jestem.

Ambulatorium w kibelku

Jestem w Camp Juliet pod Karbalą. Ponoć biło się o mnie dowództwo batalionu zmechanizowanego i batalion dowodzenia całej dywizji. Pierwszy raz w mojej krótkiej karierze zawodowej ktoś się o mnie wykłócał. W moim campie mieści się dowództwo polskiej brygady wchodzącej w skład dywizji wielonarodowej. Zostałem szefem ambulatorium medycznego w bazie i w ogóle jedynym lekarzem w obozie.

Ambulatorium - to brzmi dumnie. Jak się temu przypatrzyłem, to okazało się, że to dawny kibelek. Co tam. Ciasne, ale własne. Ze sprzętu dysponuję termometrem, aparatem do mierzenia ciśnienia, własnym stetoskopem i miotłą. Mam podstawowy zestaw antybiotyków, NLPZ (niesterydowe leki przeciwzapalne), krople żołądkowe, trochę leków ampułkowych i witaminę C. A, jeszcze jest defibrylator. W kibelku brakuje za to zestawów do szycia, leków przeciwalergicznych i jakichkolwiek NLPZ w żelach, na kontuzje. Ale jest od cholery paracetamolu (fabryka w Starogardzie musiała wygrać przetarg, bo jestem zarzucony etoranem). Mam kilka skrzynek koncentratów dezynfekcyjnych oraz całe kartony leków nasercowych - nie wiem po jaką cholerę - i sporo opatrunków. Podsumowując - najprostszy katar zmusza mnie do kombinowania. Ot, lekarz na placówce.

Zostałem też doradcą medycznym sztabu brygady. Jako doradca uczestniczę w codziennych odprawach dowództwa. Mam swoją minutę i ogłaszam, że nie ma żadnych zmian w sytuacji zdrowotnej bazy. Nie zawsze jest to cała prawda, ale wychodzę z założenia, że im mniej przełożeni wiedzą, tym mniej zawracają głowę. Sądząc po treści codziennych sprawozdań, nie tylko ja tak uważam.

Zajebisty Ból Całego Ciała

Do ambulatorium przychodzi niewielu naszych. Jeśli już, to zgłaszają się z drobnymi kontuzjami, przeziębieniami i biegunką. Za to żołnierzy irackiej obrony cywilnej jest po kilku dziennie. Przychodzą, by wyciągnąć jakieś prochy, które mają uśmierzyć dręczący ich ZBCC -Zajebisty Ból Całego Ciała, jak to nazywamy (potem dowiedziałem się, że większość leków trafiła po kosmicznych cenach na czarny rynek).

ZBCC ma to do siebie, że ciężko się zorientować, czy pacjent naprawdę nie choruje. To dlatego, że Irakijczycy są koszmarnie zaniedbani. Mają problemy gastryczne, bóle głowy. Za każdą dolegliwością kryją się często poważne przyczyny, ale nie mam żadnej możliwości ich leczenia. Wypracowaliśmy więc z sanitariuszami prostą metodę selekcji. Proponuję wszystkim leki domięśniowe (tego mam pod dostatkiem). Handlarzom prochów choroba od razu przechodzi. Naprawdę potrzebujący są wdzięczni. Jeśli stwierdzę u kogoś poważniejszy problem, to mam prawo skierować go do naszego szpitala w Camp Lima. Choć i to nie rozwiązuje problemu - im też ledwie wystarcza środków dla naszych własnych żołnierzy.

Działam z poczuciem niesmacznej bezsilności. Boli mnie, że nie jestem w stanie pomóc chorym w sensowny sposób. Często zadaję sobie pytanie, co będzie, jeśli rzeczywiście doszłoby do ataku na bazę. Dla laryngologa byłoby to niezłe wyzwanie.

Jakieś pozytywy?

Żadnemu żołnierzowi jeszcze nie zaszkodziłem.


Dziecko skazane na śmierć

Wczoraj przyniesiono mi pod bramę obozu sześcioletniego chłopca. Ograniczony stan świadomości, obrzęknięta twarz, nogi jak balony, potężne wodobrzusze i moszna wielkości orzecha kokosowego, napięta jak balon. Krańcowa niewydolność nerek i prawdopodobnie wątroby. Straszny stan, straszna rozpacz rodziców.

Do obozu trudno się dostać. Czasami jednak miejscowi przekonają irackich strażników, żeby ich wpuścili. Mam oficjalny zakaz wydawania środków medycznych cywilom. Dochodzi do surrealistycznych sytuacji, kiedy rodzice kładą chore dziecko na zaporze z worków z piaskiem, a ja staram się za pomocą tłumacza drążyć istotę problemu.

- Czemu dziecko nie jest w szpitalu?

- Właśnie zabraliśmy je ze szpitala w Karbali, gdzie leżało przez dwa tygodnie - matka pokazuje mi garść sterydów, środków moczopędnych. Dodaje, że chłopczyk jest na tych lekach już od kilku lat.

- Jedźcie do szpitala w Camp Lima. Nie mam żadnych leków. Żadnych warunków do leczenia.

Rodzice odchodzą zrezygnowani. Wiem, że to dziecko jest skazane na śmierć. Szybko założyłem maskę obojętności, choć powinienem czuć żal i bezsilność. Nie wiem, co zdrowsze.

Dowiedziałem się, że w Camp Lima też dziecka nie przyjęli. Przynajmniej mogli skierować je oficjalnie do Bagdadu. Nie sądzę, żeby tam dojechało.

Iracki tłumacz, starszy sympatyczny człowiek, widzi, jak się miotam:

- Wiesz, u nas życie człowieka, a jeszcze bardziej dziecka, nie jest specjalnie dużo warte. Ci ludzie są ci wdzięczni, bo dotknąłeś ich dziecka, przejawiłeś zainteresowanie. To więcej, niż zrobił iracki lekarz w szpitalu.

Szpital jak w Polsce

Jako doradca dowództwa współpracuję z CIMIC (civil military co-operation). To grupa koalicyjnych cywilów i wojskowych zajmujących się rozdzielaniem środków na odbudowę Iraku. Wydają miliony amerykańskich dolarów na irackie potrzeby. Dziś przejmowaliśmy ciężarówkę leków za kilkadziesiąt tysięcy dolarów dla lokalnego szpitala. Standard miejscowego szpitala nie odbiega zbyt daleko od tego, co znam z Polski. Lekko śmierdzące, odrapane korytarze, wypaczone posadzki, grzyb na sufitach, pacjenci w salach stłoczeni ponad wyobrażenie, zepsuty, stary tomograf komputerowy. Potężne braki we wszystkim - w lekach, sprzęcie, nie wszystkie łóżka mają materace. Dostęp do lekarza jest nieco trudniejszy niż w Polsce. Pacjenci trafiają do szpitala, jeśli mają zaprzyjaźnionego lekarza, są bogaci bądź potrafią zainteresować swoim przypadkiem, stąd na korytarzach szpitalnych sporo ludzi zaczepiających każdego w białym fartuchu. Przestałem się dziwić, że Irakijczycy tak chętnie do mnie przychodzą.

CIMIC-owcy robią, co mogą, a nawet więcej, żeby to zmienić. Ostatnio kupili 40 karetek dla Karbali. A tu jest pół miliona ludzi.

Rozmowa z CIMIC-owcem wygląda mniej więcej tak:

- Mikołaj, ile kosztuje USG?

- Dużo, około 70 tysięcy dolarów.

- Ee, to nie ma sprawy, kupimy dwa.

- ???

- Wiesz, jednorazowo mogę wydać do 200 tysięcy.

Trochę człowiek blednie.


Straszne ksenofoby

Cywile szukają u nas pomocy, ale żołnierze z irackiej obrony cywilnej się nas boją. W poniedziałek moje chłopaki transportowali rannych do obozu Camp Lima. Na pace karetki razem z nimi jechał sanitariusz Jurek. Gdy wyjeżdżali z obozu, Jurek podłączył do beryla magazynek i przeładował broń, na co wszyscy trzej ranni Irakijczycy wyciągnęli noże i sprężyli się do ataku. Grześ mówił, że już widział krwawą jatkę. W oczach Irakijczyków było całkowite przekonanie, że zaraz zostaną zastrzeleni.

Najmniej miejscowi ufają Amerykanom. Ich stosunek do ludności irackiej bardzo różni się od naszego. Straszne z nich ksenofoby. Przekonani o własnej wyższości, wszystkich traktują z góry i pogardliwie. Wrogo podchodzą do Irakijczyków, nie zachowują się wcale jak wyzwoliciele. Amerykanie nie leczą Irakijczyków, co więcej, odmawiają nawet przewozu irackich rannych. Miałem kilka spięć na tym tle. W czasie zamachów bombowych w Karbali na początku 2004 roku w trakcie święta Aszura, tuż przed moim przyjazdem, nie przyjęli do swoich szpitali w Bagdadzie i Babilonie ani jednego poszkodowanego. Trudno się dziwić, że oni są tutaj w stanie ostrej wojny. Wyjaśnił mi to sierżant irackiej armii, który służy mi za tłumacza: - Wy, Polacy, w zasadzie moglibyście wyjść do miasta, nikt z przypadkowych ludzi raczej nic wam nie zrobi. Amerykanin zginąłby po przejściu kilkudziesięciu metrów.

Wielki Tydzień

Piątek przed Niedzielą Palmową. Na bramę zgłosił się poraniony cywil. Złamana ręka, rana pod lewą łopatką, potłuczona głowa. Twierdzi, że został porwany przez jakichś ludzi, którzy chcieli od niego informacji. Chce pokazać ich kryjówkę. Wezwaliśmy iracką policję. Tutejszy generał policji pojawił się po czterech godzinach. Zgarnęli gościa i zniknęli - nie dotarł do szpitala w Camp Lima, gdzie mieli go dostarczyć. Nasi uważają, że biedak został zlikwidowany, bo generał A. działa podobno na dwie strony. Cholera wie, czy to prawda. Ale to niefajna informacja, teraz, kiedy zaczyna się Arba'een, największe oprócz Aszury święto szyickie w roku. 10 kwietnia do Karbali zjadą 4 miliony pielgrzymów. Od kilku tygodni sztab brygady nie zajmuje się praktycznie niczym innym niż przygotowaniami do tego wydarzenia.

Niedziela Palmowa. I wszystko poszło w diabły. W Niedzielę Palmową 4 kwietnia ten szyicki popapraniec - Sadr - poderwał swoje bojówki i narobił gnoju. Zaczęła się mała wojna. Mamy poziom alarmowy D - po polsku: albo jesteśmy już atakowani, albo zaraz będziemy. Nie czekam. Na kamizelce i hełmie maluję arabski napis: LEKARZ". W razie czego może nie będą strzelać?

Poniedziałek. Noc. Siedzę z dwoma sanitariuszami w City Hall. To dwupiętrowy budynek. Siedziba policji, więzienie i biuro tymczasowego gubernatora Karbali w jednym. Nasi żołnierze obsadzili dach. Bułgarzy wysunięte posterunki. W sumie 50 osób. W nocy strzelają do wszystkiego, co się rusza. To dobry pomysł, bo w naszą stronę leciały tylko pojedyncze serie i przez całą noc może z kilka pocisków z RGP. Na żołnierzy irackich nie było co liczyć. Uciekli na odgłos pierwszych strzałów. Policjanci zostali, ale w oczach mają strach. W więzieniu siedzi z 200 więźniów, w tym wielu partyzantów. Gdyby bojówkarze ich uwolnili, urządziliby policjantom krwawą łaźnię.

Wtorek. Przyjechał polsko-bułgarski konwój. Oberwali po drodze. Sześciu rannych. Całe ambulatorium czerwone. Opatruję gościa z postrzałem klatki piersiowej i ramienia. Cud, ale wszyscy ranni żyją i mają się nieźle. Po chwili dociera do mnie: właśnie po raz pierwszy w życiu robiłem to, czego do tej pory tylko się uczyłem. Straszna adrenalina, a potem chciało się rzygać. Ciekawe, czy można przywyknąć? Bułgar, którego opatrywałem, zostawił w ambulatorium ikonę Matki Boskiej. Może nam przyniesie więcej szczęścia.

Środa. O siedemnastej poszła wieść, że Armia Mahdiego postawiła nam ultimatum: opuszczamy Karbalę albo zniszczą City Hall i nasz obóz. Koniec żartów. Wszyscy zdolni do noszenia broni wystawieni na posterunki. Wznosimy polowy szpital, przenosimy do niego sprzęt z karetek. Strasznie mało tego. Czy naprawdę tej nocy zginę? Patrzę na karabin, który dali i mnie. Bez amunicji. Jestem niewierzący, ale prawie się modlę, żeby nie było bitwy.

Czwartek. W City Hall strzelanina trwała całą noc, ale żyję. Krążą pogłoski, że bojówkarze Sadra wykorzystują cywilów jako tarcze. Nie wolno strzelać do cywilów, ale tak myślę, że z odległości kilkuset metrów przez noktowizor ciężko się zorientować, kto ginie. Często zdarza się, że pozornie bezbronny cywil otwiera ogień z granatnika do naszych chłopaków. Trafił do mnie jeden z żołnierzy z oparzoną twarzą - taki pocisk z granatnika przeleciał mu tuż przed nosem, oparzył go strumień gazów.

Piątek. Cały czas myślę o swojej śmiertelności. Przyjmuję do wiadomości, że o moim wyjeździe decydowała pewna desperacka chęć samozniszczenia i pokazania wszystkim, że mogę to zrobić. Spójrzcie, oto ja. Skrzywdzony, obrażony dzieciak. Całkiem jestem żałosny, jeżeli nie potrafię pokazać swojej wartości na miejscu.

Sobota. Sytuacja nieco się stabilizuje. Mamy przewagę tylko dlatego, że ludność Karbali nie chce wojny. Większość bojówkarzy to element napływowy, więc miejscowi dzwonią do nas z informacjami o pułapkach i zakładanych stanowiskach ogniowych. Dzięki temu Bułgarzy rozwalili nocą dwa stanowiska moździerzy. Bardzo ich za to lubimy.

Niedziela. Śniadanie wielkanocne. Generał palnął mowę i rozpoczęła się wyżerka. Jaka pyszna może być zwykła szynka i sucha krakowska. Jajka, brzoskwinie z puszki (nie udało się wynieść wystarczająco dużo, żeby wzorem Cienkiej czerwonej linii" zrobić z nich bimber).

Szlag nas trafia (z tym as" już się utożsamiam), gdy w telewizji słyszymy, że poddaliśmy miasto! A przecież ani przez chwilę nie utraciliśmy nad nim kontroli. Nie wycofaliśmy się z Camp Juliet i utrzymaliśmy City Hall. Tam chłopaki wywiesili dziś polską flagę - a co! - niech szuszwole [to potoczna nazwa irackich rebeliantów używana przez polskich żołnierzy] wiedzą, że rządzimy! Nasi reporterzy siedzą w Camp Babilon i bazują na pogłoskach, plotkach i oficjalnych komunikatach rzecznika prasowego dywizji. Jesteśmy jedynym miastem w strefie, które się utrzymało. To chyba powód do dumy.

Lany poniedziałek. Znów stan gotowości. Ranni bojówkarze są odwożeni, już jako cywile, do szpitala al Husseini, do którego tydzień temu dostarczyliśmy leki. Trochę irytujące, że goście, których my rozwalamy, potem są składani do kupy przy użyciu naszych medykamentów. Lokalni watażkowie, z którymi sztab ciągle negocjuje w sprawie ich poparcia dla nas, bardzo byli oburzeni, że nie wysłaliśmy żołnierzy, którzy dobiliby rannych. Dla nich to byłoby zupełnie w porządku. Oni zrobiliby tak z nami. Zapomniałem o najważniejszym. Żyję.

Konwój wraca, jest imprezka

Drugi tydzień walk. Sporadyczne strzały i eksplozje już na nikim nie robią wrażenia. Nie nosimy już nawet kamizelek. Jeden z generałów dostrzegł w tym problem. Wszedł do stołówki i nakazał wszystkim bez kamizelek opuścić salę. Został sam, bo nawet personel ich nie miał. Generał sam się obsłużył.

Napięcia i stres spowodowały, że w ludziach coś pękło i jednego wieczora przez obóz przetoczyła się fala imprezek w małych grupach, w zaciszu pokojów. Pili prawie wszyscy, bo zdobycie alkoholu nie jest dużym problemem. Irańską bejcowatą whisky można kupić choćby na arabskim targowisku. Przy odrobinie szczęścia trafi się smirnoff i gin w puszkach.

Okazją do zakupu jest wyjazd konwoju np. do Bagdadu. Konwój wraca - jest imprezka. Każdy z pododdziałów urządził sobie na terenie bazy swoją enklawę. Trafiłem w jedno z takich miejsc - wśród szuwarów, odizolowane od reszty, a jeszcze nakryte siatką. W środku kolorowe lampki, stolik, ławeczki i muzyka. Załapałem się do nich na jeden wieczór. Chłopaki przygotowali jajecznicę i wędlinki z Polski. Skąd oni wzięli te świeże jaja?

Posiedziałem u nich. Potem poszedłem do namiotów obok. Kolejna flaszka. Mój stetoskop staje się przebojem. Każdy chce posłuchać, jak bije (jeszcze?) serce. Chłopaki zadowoleni jak dzieci. Nawet jak przed północą śniadzi zaczęli walić z moździerzy, nie zrobiło to na nikim wrażenia. I tak nigdy nie trafiają. Kolejny przystanek. Imieniny Roberta w jednym z plutonów. Tam króluje smirnoff. O czwartej trafiam do swojego łóżka. Chyba mnie tu lubią.


Przez lata nie dotykali broni

Jednak jest problem. Sześciu naszych nie potrafiło sobie poradzić ze stresem po walkach. W powszechnej opinii dowódca kontyngentu popełnił karygodny i opłakany w skutkach błąd, podając publicznie powód ich odesłania do kraju. No i zaczęła się nagonka - oskarżenia: świr, tchórz". Dwa tygodnie ciężkich walk, gdy śpi się po godzinę, dwie, gdy co noc strzelają, usiłując zabić, i trzeba samemu strzelać, zabijając. Nikt tam, w kraju, nie ma żadnego prawa nas oceniać, jeśli go tu nie było. Skurwysyństwem jest niszczenie tych sześciu biedaków, którzy wylądują w kraju wyśmiani i napiętnowani.

Większość ludzi tutaj jest kompletnie nieprzygotowana emocjonalnie na to, z czym mają się spotkać. Pierwsza zmiana przebiegła bez problemu i wyrobiła misji irackiej markę relatywnie bezpiecznego przedsięwzięcia (pamiętasz, Mamo, że wojny tu nie ma?).

Dlatego na drugą zmianę pojechało wielu ludzi, którzy nie oczekiwali żadnego zagrożenia. Okazuje się, że w armii jest wielu żołnierzy, którzy spędzają życie jak kompletni cywile, całe lata nie biorą udziału w ćwiczeniach i nie dotykają broni. Gdy zaczęły się walki, okazało się, że wielu z nich nie może żyć w stanie permanentnego lęku.

Pozostaję w opozycji do żołnierzy, którzy mają serdecznie dosyć tego miejsca. Nie tęsknię tak jak oni. Nie mam dziecka ani żony. Kadra oficerska jest generalnie starsza ode mnie, natomiast większość podoficerów i żołnierzy o kilka lat młodsza. 90 procent z nich jest już żonatych i obdarzonych potomstwem. Nie docierało do mnie, jakim jestem dziwakiem, pozostając w stanie wolnym do tej pory.

Amerykanie w akcji

W Karbali pojawiła się konkretna siła. Amerykańscy pancerniacy przystąpili do planowego oczyszczania miasta z bojówkarzy. Przyjechało także dwóch polskich lekarzy wojskowych, dzięki czemu nie jestem tu już osamotniony.

Jeszcze wieczorem w naszej stołówce rozlokował się amerykański zespół medyczny. Dowodził nim amerykański physician - ktoś pomiędzy lekarzem a ratownikiem. Doświadczona ekipa - są już w Iraku ponad rok, z czego większość w walce. Około trzeciej nad ranem przywieźli nam pierwszych rannych Amerykanów i Irakijczyków. Amerykańscy medycy w działaniu to był naprawdę imponujący widok. Praca czteroosobowej ekipy idealnie zgrana, płynna, doskonały podział zadań. Wielka zazdrość, że mają tak dopracowane standardy i system szkolenia.

Od tej pierwszej nocy cały czas - i w dzień, i w nocy - aż do piątku zwozili nam rannych. W piątek US Med Teamu nie było i sam z Darkiem obsłużyłem kilku rannych Amerykanów i Irakijczyka. Przez tydzień dużo się nauczyłem, podglądając Amerykanów.

Sam też się uczę. Widziałem już rany postrzałowe i odłamkowe wszystkich obszarów ciała. Postrzały kończyn zwykle są bardzo spektakularne, pocisk wyrywa spore kawały mięśni i gruchocze kości. Mimo koszmarnego wyglądu większość kończyn udaje się uratować. Postrzały głowy fragmentują kości czaszki - jest jak miękki balon. Postrzały klatki i brzucha, jeśli są od małokalibrowej broni, pozostawiają małą dziurkę, która nawet nie-zbyt krwawi - za to powodują zwykle poważne krwawienie wewnętrzne. Dużo gorsze są urazy od eksplozji. Poza odłamkami ranny dostaje też falą uderzeniową.

W niedzielę przywieziono nam młodego Amerykanina, który dostał postrzał od snajpera w głowę. Najbardziej niewiarygodny szczęściarz, jakiego w życiu widziałem, ponieważ w momencie strzału pochylił głowę, pocisk wszedł pomiędzy czaszkę a hełm i rozcinając skórę, bez naruszenia kości utkwił wewnątrz hełmu. Przypadek rzdszy niż wygrana w totka.

Śmierć i generałowie

Sobota była koszmarnym dniem.

Przed południem dostaliśmy wiadomość o wypadku naszego konwoju w drodze z Karbali do obozu saperów. Nasz ZWD (zastępczy wóz dowodzenia) zderzył się z iracką ciężarówką.

Najpierw zaprowadzono mnie do Marka, którego uwalniano z wraku ponad pół godziny. Nie żył. Znałem Go. Fajny, spokojny, ułożony. Wszyscy Go lubili. Miał dzieci. Już nie można było dla Niego nic zrobić.

Późnym popołudniem przyszła kolejna tragiczna wiadomość o śmierci kpt. Sławomira Stróżka. Został ciężko ranny w wybuchu. Zmarł w Bagdadzie.

Dowódca dywizji napisał po tym wydarzeniu list do żołnierzy. Oto jego fragment: wracam się z gorącym apelem do wszystkich żołnierzy o udzielenie wsparcia materialnego rodzinom tragicznie zmarłych i sam już deklaruję taką gotowość".

List wzbudził duże zniesmaczenie. Jego zasadnicza treść i cel powstania są skandaliczne. Nasz pokręcony naród słynie ze spontanicznych zrywów solidarnościowych mniej lub bardziej skutecznych. Czym innym jest jednak formalna akcja zapoczątkowana przez najpoważniejszego reprezentanta armii tutaj. Jest cholernym obowiązkiem armii i firmy ubezpieczeniowej zapewnić rodzinom chłopaków środki finansowe pozwalające na utrzymanie się. Większość z nas tak czy inaczej dorzuciłaby parę groszy. Wystarczyłaby jednak dyskretna informacja, a nie nachalny, napuszony list. Ale generałowie lubią pompę.

Jeden z nich pojechał jakiś czas później na strzelanie nad wielkie jezioro pod Karbalą. Impreza została przygotowana z należytą pompą - grill, a także motorówki. Grupa zabezpieczenia medycznego zadbała o obecność pielęgniarek. W takiej sielankowej atmosferze pan generał strzelał, konsumował produkty grillowane i pływał. Wszystko pod okiem chłopaków z kompanii ochrony, którzy spędzili cały dzień w pełnym sprzęcie, strzegąc bezpieczeństwa rozrywek dowództwa. Kilku z nich zaliczyło potem u mnie kroplówki.

Nie, jako cywil pewnych rzeczy nigdy nie zaakceptuję.


Pożegnanie Bandytów

W Polsce rozpoczęły się wakacje. Tutaj zbliżają się dwa wydarzenia dużej dla nas rangi - powrót chłopaków do domu i przekazanie władzy Irakijczykom.

Tydzień temu pożegnaliśmy Amerykanów z 37. Batalionu 1. Dywizji Pancernej. Na stołówce w Camp Lima przygotowano imprezę pożegnalną - tytułowe Bandits Farewell Ceremony". Bandits - bo tak ochrzcili swój oddział. Około 400 żołnierzy i śmietanka dowódcza jednostek narodowych: Polacy, Amerykanie, Bułgarzy. Wystawiono poczty sztandarowe. Bułgarzy się popisali, dając do asysty dwie dziewczyny (dobrze się skubani zaopatrzyli na wyjazd!).

Najpierw poszły hymny. Potem przemowy. Dobre dwadzieścia minut dowódcy pitolili od rzeczy.

Po wyjściu zagadnął mnie wyraźnie podekscytowany szef sztabu.

- No i jak wypadło?

- Uhonorowani zostali nie ci, którzy nadstawiali tyłka.

- Przecież splendor dowódcy spływa na jego żołnierzy.

Jakoś nie rzuciło mi się w oczy, żeby po kimkolwiek coś spływało, chyba że chodziło o pot.

Impreza niczym nie odbiegała od mojego wyobrażenia karmionego nieśmiertelnym Paragrafem 22". Generałowie i reszta.

Wszyscy jednak żyją powrotem do domu. Zaczyna się trzecia zmiana. Ja na to wszystko patrzę z boku. Na razie zaczynam bunt. Na stołówce mamy listy, na które trzeba się wpisywać przed posiłkiem. Przywodzą mi na myśl deklaracje lojalności z Paragrafu 22". Dlatego na każdej liście trzy razy dziennie wpisuję się: Yossarian". Czuję się jednak niespełniony w moim buncie, ponieważ nikt tu chyba nie czytał tej książki. Rozmawiam o tym ze znajomymi. Po kilku dniach na liście pojawiają się Hannibal Lecter i Bill Gates.

Epilog

Jestem od kilku miesięcy w domu. Przez miesiąc odwiedzałem znajomych i rozmawiałem, rozmawiałem. Potem z głupia frant wysłałem ofertę do jednej z najlepszych prywatnych klinik. Udało się.

Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli mi, że najważniejsze było dla nich moje doświadczenie z Iraku.

*Dziękuję moim przyjaciołom z II i III zmiany polskiego kontyngentu w Iraku za pomoc, opiekę nad cywilem i życzliwość podczas naszego wspólnego tam pobytu.Mikołaj Wróbel


Źródło: Duży Format
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie