Skocz do zawartości

Generał Pietrzyk ujawnia


grba

Rekomendowane odpowiedzi

Żałowałem, że nie mam karabinu
Marcin Górka, Adam Zadworny 2008-09-19, ostatnia aktualizacja 2008-09-19 15:38:23.0

Zapytałem prezydenta Kwaśniewskiego:  jakim uzbrojeniem?". Nie usłyszałem odpowiedzi. Jakie będą nasze zadania? Bez odpowiedzi. Jak długo mamy tam być? Tego też prezydent nie wiedział. Dostałem zapewnienie, że nie idziemy do Iraku na wojnę. Przecież po totalnym, błyskawicznym zwycięstwie Amerykanów nikt nie zdawał sobie sprawy, że sytuacja w Iraku tak się skomplikuje - opowiada generał Edward Pietrzyk, były dowódca wojsk lądowych i były ambasador RP w Iraku


Marcin Górka, Adam Zadworny: Przed pięcioma laty jako dowódca wojsk lądowych wysłał pan polskich żołnierzy do Iraku na kończącą się właśnie misję stabilizacyjną. Okazało się, że to po prostu wojna. Rok temu, już jako ambasador RP w tym państwie, był pan w płonącym samochodzie zaatakowanym przez terrorystów. To pana chcieli dopaść. Pański kierowca zginął, a pan został ciężko ranny. Jak to zmieniło pańskie spojrzenie na tę wojnę?

- Nie miewam nocnych koszmarów. Pamiętam dobrze pierwszy moment po wybuchu. Kiedy udało mi się wyjść z płonącego samochodu, widziałem ludzi, którzy strzelają do mnie i moich kolegów. Żałowałem, że nie mam karabinu. Ten pocisk, który uderzył w nasze auto, nie zmienił mojego spojrzenia na naszą misję. Bo było warto tam jechać. Powiedziałem to prezydentowi Bushowi, który zadzwonił do mnie, gdy byłem w szpitalu. Bo dzięki Irakowi, przez który przewinęło się 20 tys. polskich żołnierzy, mamy dziś zupełnie inną armię. Lepszą i nowocześniejszą.

Choć mieliśmy przestarzałą armię i sprzęt z lamusa, zgodził się pan wysłać prawie 3 tys. żołnierzy do Iraku. Pamięta pan ten moment, kiedy Aleksander Kwaśniewski powiedział: Jedziemy wspomóc Amerykanów". Co pan wtedy pomyślał?

- To był koniec kwietnia 2003 r. Było nas trzech - szef MON Jerzy Szmajdziński, szef Sztabu Generalnego gen. Czesław Piątas i ja. Dostaliśmy zaproszenie do kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Spotkanie tajne, bez prawa robienia notatek. Od prezydenta usłyszałem, że Amerykanie zaproponowali nam sformowanie dywizji do udziału w tzw. misji stabilizacyjnej w Iraku. Kwaśniewski oceniał wtedy, że wojsko ma wyjechać kilka miesięcy po tej rozmowie. Zapytałem:  jakim uzbrojeniem?". Nie usłyszałem odpowiedzi. Jakie będą nasze zadania? Bez odpowiedzi. Jak długo mamy tam być? Tego też prezydent nie wiedział.

To było wielkie wyzwanie. Do tej pory braliśmy udział w misjach pokojowych, na które jeździli nieliczni. Irak to była absolutna nowość - misja bardzo odległa, z ogromną liczbą żołnierzy, z kompletnie innym systemem dowodzenia. No i miało nam podlegać 30 kontyngentów z innych państw. To ostatnie to przecież dowód zaufania USA do Polski i wiara w profesjonalizm naszej armii.

Kwaśniewski zapytał podobno: Da pan radę?".

- Tak. I odpowiedziałem, że dam. Chociaż w tym momencie miałem do dyspozycji pamiętające lata 60. sowieckie czołgi T-55, setki nieprzydatnych haubic i 30 tys. zepsutych starów. Ten sprzęt to spuścizna Układu Warszawskiego. Mieliśmy nim poszerzać granice komunizmu, ale w 2003 r. do niczego się nie nadawał.

To dlaczego pan się zgodził?

- Bo miałem przeczucie, które zresztą się sprawdziło, że damy radę. W mundurze byłem już ponad 30 lat, wysyłałem ludzi na operacje pokojowe, miałem duże doświadczenie. I dostałem zapewnienie, że nie idziemy do Iraku na wojnę. Przecież po totalnym, błyskawicznym zwycięstwie Amerykanów nad wojskami Saddama nikt nie zdawał sobie sprawy, że sytuacja w Iraku tak się skomplikuje! Nie mogłem przewidzieć błędu, który tam został popełniony poprzez nową administrację, a który zaowocował ruchem oporu. Ten błąd to przeciwstawienie sobie dwóch sił - szyitów i sunnitów. I postawienie tylko na tych pierwszych. To właśnie spowodowało bunt tej drugiej części społeczeństwa, która od setek lat rządziła tym krajem. To sunnici byli lepiej wykształceni, bogatsi, obeznani w świecie. W ten sposób doszło do walk, które przekształciły się w starcia z siłami stabilizacyjnymi. Na szczęście później zaczęto wciągać sunnitów do rządzenia krajem. I co?! Proszę zobaczyć: Irak zszedł na czwarte, piąte strony gazet. A to znaczy, że jest względna stabilizacja. To znaczy, że nasza misja miała sens.

Jeden z oficerów powiedział nam, że pierwsza zmiana w Iraku była jak pospolite ruszenie. Wszyscy na koń, a potem jakoś to będzie. Potem było tak, że na naszych żołnierzy czekali uzbrojeni po zęby rebelianci i miny-pułapki. Wielu z nich trafiło na prawdziwą wojnę. Sprzęt, który dostali, nie chronił ich przed atakami. Sami dopancerzali honkery blachami, a stary workami z piaskiem. Nasze słynne śmigłowce Sokół nie latały w nocy. To było przygotowane wojsko?

- Wojsko było dobrze wyszkolone. Sprzęt był lekki, dobrany do misji stabilizacyjnej, a nie bojowej. Trzeba było brać te honkery, stary i najnowocześniejsze samochody ciężarowe, które doskonale spisały się w pustynnym klimacie Iraku. Nasi żołnierze zapewniali sobie dodatkową osłonę, podobnie jak inni żołnierze koalicji, w tym również Amerykanie. Śmigłowce - jasne, na początku nie mogły latać w nocy, ale żeby je do tego przystosować, potrzeba było trzech lat! Nie było czasu! Biorąc pod uwagę tempo, w jakim działaliśmy, przygotowaliśmy się do tej misji wszechstronnie. Wysłaliśmy pododdziały bojowe, logistyczne, wsparcia, szpital polowy, bardzo mocne rozpoznanie. Prezydent i szef MON objechali wszystkich sąsiadów Iraku, informując o naszej misji i prosząc o wsparcie.

A dowódcy? Mieliśmy dowódców przygotowanych do działań typowo wojennych?

- To nie były działania typowo wojenne, natarcie, obrona, kontratak. To były akty terroru - miny-pułapki, ostrzał bazy wykorzystujący stanowiska ogniowe w cywilnych osiedlach. Dowódcy szybko adaptowali się do nowej sytuacji i do nietypowych zagrożeń, uczyli się nowej taktyki. Jedni stosowali metodę - schować się, okopać, trwać. Jednak większość przejawiała inicjatywę, wykorzystała ten sprzęt, jaki mieli do maksimum: kombinowane działania nocne, dzienne, lądowe, powietrzne. Świetnie się spisali. Dzisiejszy dowódca wojsk lądowych generał Waldemar Skrzypczak i dowódcy wszystkich dywizji to weterani Iraku. To kwiat dowództwa naszej armii. Ta misja była ich szkołą.

Przewidywał pan, że tak długo tam będziemy?

- Na początku nikt w ogóle nie myślał, kiedy to się skończy. Przypomnę, że pod koniec swoich rządów SLD chciało wyprowadzić wojsko z Iraku. Piąta zmiana w 2005 r. miała być ostatnią. Jednak kolejne, prawicowe ekipy przedłużały tę operację i tak z pięciu zmian zrobiło się dziesięć.

Po trzech miesiącach misji zginął pierwszy polski żołnierz. Do tej pory poległo ich 23, a 140 zostało rannych. Byliśmy na to przygotowani? Niektórzy myśleli przecież, że będą nas tam witać kwiatami.

- Na kwiaty nikt nie liczył. Jadącym tam żołnierzom mówiłem: Nie bądź głupi, nie daj się zabić" - tak ostrzegał generał Anders swoich żołnierzy pod Monte Cassino. Śmierć pierwszego żołnierza, tak jak i każdego następnego, przeżyłem bardzo boleśnie. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wcześniej czy później do tego nieszczęścia dojdzie. Była sygnałem, że sytuacja w naszej strefie odpowiedzialności się zmieniła, i że trzeba liczyć się z kolejnymi ofiarami. Zwłaszcza od tego momentu, kiedy w Iraku zawiązał się już regularny ruch oporu. Ja i moi żołnierze wiedzieliśmy, że nie jedziemy zwiedzać gajów palmowych i zabytków starożytności. W kraju ogarniętym wojną domową my włożyliśmy rękę między drzwi. Armia stabilizacyjna, rozjemcza zawsze jest tarczą, zawsze się wystawia. To normalne, że nasze bazy i nasi żołnierze byli celem dla tych, którzy stabilizacji nie chcieli. Polowali na nas, strzelali do nas. A tam, gdzie się strzela, kule czasem zabijają.

Ginęli szeregowcy i oficerowie, dowódcy kompanii i plutonów.

Obrona City Hall w Karbali. Męstwo i polski sztandar podziurawiony kulami nad jedynym budynkiem, którego nie zdobyli rebelianci as Sadra. Po tym oblężeniu żołnierze nie dostali nawet odznaczeń. Powiedziano im, że oficjalnie nie brali udziału w tych walkach. Amerykanie pewnie wykorzystaliby taki sukces propagandowo. A my dowiadujemy się o tej bitwie dopiero teraz.

- Nagłaśnianie zwycięstw to nie zadanie dla dowódców. Mamy cywilny nadzór nad armią. Proszę wziąć pod uwagę to, że kierownictwo polityczne może sobie nie życzyć nagłaśniania pewnych spraw. Szczególnie, jeśli misja wygląda inaczej, niż to sobie wyobrażali, a poparcie społeczne w rankingach dla niej spada.


Wiele jest jeszcze takich nieujawnionych akcji naszego wojska?

- Pozostawię to pytanie bez komentarza.

Patrzył pan na Irak także jako ambasador RP. Pięć lat temu myśleliśmy, że z Iraku popłynie do nas tania ropa. Miały być wielkie kontrakty. I nic. Dlaczego nie mamy żadnych korzyści gospodarczych z tej misji?

- Jako ambasador patrzyłem na Irak dopiero od 2007 r., tuż przed początkiem procesu przygotowania do wycofywania naszych wojsk. Naszemu społeczeństwu wmawiano bajki: że Amerykanie nie dali, nie pozwolili itd. A prawda jest taka - chcesz zarabiać, musisz tam być, musisz lobbować, szukać furtek, znać lokalne prawo. Nasza gospodarka i odpowiedzialni za nią ludzie nie byli do tego kompletnie przygotowani. Owszem, do Bagdadu przyjechały nasze firmy. Jednak w 2004 r. zaczął się ich odwrót, bo nasze Ministerstwo Obrony nie było zainteresowane zorganizowaniem polskiego zespołu odbudowy prowincji, który miałby wgląd i sterował procesem wyboru inwestorów w naszej strefie. Potężna siła wojskowa Polski nie została spożytkowana gospodarczo! A ropa?! Przecież udało mi się doprowadzić do wizyty irackiego ministra ropy w Polsce. JEDNAK NASI LUDZIE OD ROPY DOSZLI DO WNIOSKU, ŻE KUPOWANIE ROPY I GAZY Z IRAKU PONIŻEJ ŚWIATOWYCH CEN NAM SIĘ NIE OPŁACA. To przykre i dziwne, ponieważ opłaca się to krajom, które nie były zaangażowane militarnie w ustabilizowanie sytuacji w Iraku, np. Rosji i Chinom.

Koreańczykom też się opłaca?

- Bo oni objęli prowincję, tam wprowadzili swoją gospodarkę. Mieszkańcy tej prowincji jeżdżą dziś koreańskimi, składanymi na miejscu samochodami. Irakijczycy byli zapraszani do Korei na praktyki, budowano autentyczną współpracę.

Dlaczego więc nie zrobiliśmy tak jak Koreańczycy?

- Może po prostu nie umiemy.

Czy było więc warto? Pomoc, jakiej udzieliliśmy Wielkiemu Bratu, nam się nie opłaciła.

- Postąpiliśmy jak wiarygodny sojusznik, nie zostawiliśmy go samego w potrzebie. Być może dlatego terror nie przekroczył polskich granic. Wojskowo zyskaliśmy ogromne doświadczenie i wiedzę. Żaden poligon tego nie da, co dała nam ta misja. Nauczyliśmy się, w szczególności od Amerykanów, jaką wartością na polu walki jest wyszkolenie indywidualne żołnierzy, dowódców drużyn i plutonów. Ich gotowość do działania, walka o inicjatywę, a nie bierne czekanie na kolejny krok przeciwnika. Dostrzegliśmy znaczenie indywidualnego uzbrojenia i wyposażenia. Zupełnie inaczej niż w Układzie Warszawskim, gdzie liczyła się masa i sto czołgów rzuconych na kilometr frontu. Mamy teraz nowoczesne kamizelki kuloodporne, celowniki holograficzne, noktowizyjne gogle, nowoczesne karabiny wyborowe i granatniki. Nauczyliśmy się oswajać stres pola walki, utworzyliśmy komórki psychoprofilaktyki ze specjalistami z prawdziwego zdarzenia. To doświadczenie i lata inwestowania w szeregowych zawodowych będą się teraz zwracać w Afganistanie i na kolejnych misjach. Irak utwierdził nas w przekonaniu, że trzeba budować armię zawodową, nawet mniejszą, ale doskonale wyszkoloną i wyposażoną w sprzęt najnowocześniejszy.

Wiemy, że pan miał swoją prywatną misję w Bagdadzie w styczniu tego roku.

- Miałem jedno, honorowe zobowiązanie. Żona i mama Bartka, mojego kierowcy, który zginął w zamachu, poprosiły mnie, żebym tam na miejscu zapalił mały znicz. Żona Bartka wręczyła mi go przed wyjazdem. Pojechałem w towarzystwie gromowców. Zajeżdżamy na tą ulicę Bagdadu z zaskoczenia. Wysiadam i zapalam ten znicz. Klękam, żeby się pomodlić za Bartka. I wtedy na tym samym dachu, z którego wtedy do nas walili, pojawiają się ludzie z bronią. Dowódca gromowców krzyczy: Panie ambasadorze, w nogi, bo nas tu pozabijają! To było 25 stycznia tego roku. Odjechaliśmy tak szybko, jak tylko się dało. Taki jest Bagdad.

Generał broni Edward Pietrzyk ma 57 lat. Jest absolwentem polskich, radzieckich i amerykańskich uczelni wojskowych. Specjalista w sprawach artylerii. Tworzył w Szczecinie Wielonarodowy Korpusu Północny Wschód, a w 1999 r. został zastępcą dowódcy tej jednostki. Rok później został dowódcą wojsk lądowych i przygotowywał wysłanie polskiej armii do Iraku. Przeprowadził reformę polskiej armii, wycofując przestarzały sprzęt i zastępując go nowoczesnym, m.in. czołgami Leopard i kołowymi transporterami opancerzonymi Rosomak, które sprawdzają się teraz dobrze w Afganistanie.

Do Iraku trafił w 2007 r. jako dyplomata: ambasador nadzwyczajny i pełnomocny RP w Iraku.

Po zamachu 3 października 2007 r. w Bagdadzie, w którym doznał ciężkiego poparzenia dróg oddechowych i 20 proc. ciała, trafił najpierw do amerykańskiego szpitala w Ramstein w Niemczech, a później do Centrum Leczenia Ciężkich Oparzeń w Gryficach, gdzie był leczony do 8 listopada 2007 r. Kiedy wyszedł ze szpitala, poprosił MSZ o powrót na placówkę dyplomatyczną. Wrócił, ale ze względów zdrowotnych w lipcu tego roku złożył rezygnację ze stanowiska.

Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.

Marcin Górka, Adam Zadworny
Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie