Skocz do zawartości

Polskie termopile, czyli cud pod Wizną


bodziu000000

Rekomendowane odpowiedzi

http://polskatimes.pl/magazyn/158850,polskie-termopile-czyli-cud-pod-wizna,id,t.html

Polskie termopile, czyli cud pod Wizną

Gdyby w jakimkolwiek kraju świata podczas drugiej wojny światowej zaledwie kilkuset żołnierzy odpierało przez trzy dni ataki korpusu pancernego dowodzonego przez najzdolniejszego z generałów Adolfa Hitlera, opowiadano by o nich legendy, pisano książki, kręcono filmy. W Polsce po prostu o nich zapomniano - pisze Andrzej Krajewski

Dzięki ci Boże za skandynawskie zespoły metalowe. Swą muzyką dokonują bowiem prawdziwych cudów. Potrafią za jej pomocą nawet sprawić, że Polacy znajdują w sobie chęć do okazania szacunku przodkom, a nawet zaczynają odczuwać z nich dumę.

Ciekawe, kto w III RP pamiętałby jeszcze o kapitanie Władysławie Raginisie i jego żołnierzach, gdyby nie utwór szwedzkiego zespołu metalowego Sabaton. Rok temu na YouTube w ciągu kilku dni wideoklip o polskim batalionie broniącym się w bunkrach pod Wizną obejrzało ponad milion młodych Polaków zaskoczonych tym, czego się z dowiedzieli.

"Kiedy przeczytaliśmy o czynach kapitana Władysława Raginisa i jego przyjaciół, była to dla nas tak nieprawdopodobna historia, że sądziliśmy najpierw, iż nie może być prawdziwa - opowiadał potem w wywiadzie udzielonym "Rzeczpospolitej lider zespołu Joakim Brodén.

"Taka niesamowita odwaga, by 720 żołnierzy stawiało opór 42 tys. Niemcom! Uznaliśmy natychmiast, że to najbardziej interesująca bitwa historii, i oczywiście napisaliśmy o tym piosenkę - mówił z wyraźnym zachwytem. Co zrozumiałe, bo przecież Brodén jest Szwedem, a nie Polakiem i tak niezwykłe bohaterstwo nie kwituje jedynie krótkim wzruszeniem ramion.

Niespodziewana przerwa w blitzkriegu
Tragedia na Wizną zaczęła się 8 września 1939 r., gdy twórca nowoczesnej koncepcji użycia broni pancernej gen. Heinz Guderian poczuł niepokój z powodu zbyt ślimaczego tempa ofensywy prowadzonej przez grupę armii "Północ. Obawiał się, że: "wskutek naszego wolnego tempa posuwania się, siły polskie zgromadzone wokół Warszawy uzyskają możność wycofania się na wschód i przegrupowania na wschodnim brzegu Bugu do dalszego oporu.

Będąc autorem niemieckiej strategii wojny błyskawicznej (blitzkrieg), która miała wkrótce rzucić na kolana całą Europę, gen. Guderian postanowił zażądać, by jak najszybciej zaczęto wcielać ją w życie na północnym odcinku frontu. "Zaproponowałem więc szefowi sztabu grupy armii, generałowi von Salmuthowi, aby korpus pancerny [chodziło o XIX korpus - red.] (...) wprowadzić do walki na lewo od armii von Küchlera, przez Wiznę na wschód od Bugu w kierunku Brześcia. Dzięki temu wszystkie próby Polaków zorganizowania raz jeszcze trwałej obrony w rejonie Warszawy zostałyby zduszone w zarodku - pisze Guderian w swoich "Wspomnieniach żołnierza. Jego plan został z entuzjazmem przyjęty przez naczelne dowództwo.

Jeszcze tego samego dnia XIX korpus, w skład którego weszły: 3. Dywizja Pancerna oraz 2. i 20. dywizje piechoty zmotoryzowanej, uruchomiły silniki w czołgach i wozach opancerzonych, by ruszyć z kopyta w głąb Polski. W pełni nowoczesna jednostka Wehrmachtu posiadała ogromną siłę bojową. Służących w niej ok. 40 tys. żołnierzy dysponowało m.in.: ok. 350 czołgami (cała polska przedwrześniowa armia miała ich mniej) i 108 haubicami.

Pomimo posiadania w ręku takich atutów Heinza Guderiana już 9 września spotkała przykra niespodzianka. Jego korpus dotarł do pozycji zajmowanych przez niemiecką 10. Dywizję Pancerną w rejonie Wizny i tu okazało się, iż wszelkie raporty wysyłane od rana do dowództwa o sukcesach i przełamaniu polskiej rubieży obronnej, na jaką natrafiono, są wyssane z palca. "Przybywszy do Wizny, stwierdziłem ku memu rozczarowaniu, że złożone mi rano meldunki o sukcesach piechoty 10. Dywizji Pancernej polegały na jakimś nieporozumieniu - zapisał Guderian. "Piechota wprawdzie przeprawiła się przez rzekę, lecz nie doszła do betonowych schronów bojowych nadbrzeżnej linii umocnień Polaków - konstatował ze zdziwieniem.

Pancerny Goliat spotyka swego Dawida
Zaskoczenie niemieckiego generała, którego historycy wojskowości zaliczają do grona najwybitniejszych dowódców XX w., byłoby pewnie jeszcze większe, gdy by wiedział, kto ośmielił się stawić mu czoło. W skromnym systemie umocnień broniło się 720 polskich żołnierzy uzbrojonych w 24 karabiny maszynowe, sześć dział i zaledwie dwa karabiny przeciwpancerne.
Dowodził nimi zwykły, 31-letni kapitan z Korpusu Ochrony Pogranicza, którego żaden z przełożonych nawet nie posądzał o bycie militarnym geniuszem. Władysława Raginisa koledzy z wojska zapamiętali jako drobnego, nieśmiałego chłopaka, nieodznaczającego się niczym szczególnym. Nigdy nie otrzymywał ani pochwał, ani nagan. Szkołę Podchorążych Piechoty w Komorowie ukończył w swym roczniku z 38. lokatą spośród 234 absolwentów.

Podobnie nieszczególnie przedstawiał się polski system umocnień. Zaczęto budować go wiosnę 1939 r. nad brzegami Narwi i Biebrzy. Jak planowano, miała tu powstrzymywać niemiecką ofensywę Samodzielna Grupa Operacyjna "Narew gen. Czesława Młota-Fijałkowskiego.

W rejonie Wizny między mokradłami udało się zbudować sześć ciężkich oraz sześć średnich schronów bojowych, strzegących frontu o długości 9 km i zamykających jedyną w rejonie drogę na Warszawę oraz Brześć.

Niestety, z powodu pośpiechu i brakoróbstwa jakość bunkrów nie przedstawiała się zbyt dobrze. Gdzieś w transporcie zaginęły wentylatory i w schronach nie założono wentylacji, niezwykle ważnej podczas prowadzenia ostrzału, kiedy wszędzie pełno dymu. Kilku bunkrów także nie zamaskowano. Na dwóch, w tym także dowódcy, nie zamontowano pancernych kopuł i w ostatniej chwili duże otwory znajdujące się w ich dachach po prostu zalano betonem.

Te niedociągnięcia częściowo rekompensował system prowizorycznych zapór przeciwczołgowych, zasieków i pól minowych. Za to nic nie było w stanie zrekompensować niedociągnięć najwyższego dowództwa. Jeszcze nim na polu walki zjawił się niemiecki XIX korpus, z polecenia marszałka Rydza--Śmigłego znakomicie nadający się do obrony region ogołocono z polskich wojsk, odsłaniając prawe skrzydło koncentrowanych w okolicach Warszawy jednostek. Gdyby tamtego dnia wszystko to wiedział geniusz broni pancernej Heinz Guderian, to pewnie długo pokładałby się ze śmiechu. Tymczasem o dziwo wcale nie było mu wesoło.

Gorzej niż pod Termopilami
"Znalazłem się na pierwszej linii - zanotował 9 września Guderian. Konstatując, że przez cały poprzedni dzień i pomimo przeprowadzenia wielogodzinnego ostrzału artyleryjskiego potężna 10. Dywizja Pancerna nie potrafiła przełamać dość skromnych polskich umocnień. W dodatku zapanował w niej kompletny zamęt. "W pierwszej linii rozgrywała się jakaś niepojęta scena - opisywał gen. Guderian. "O rozkazie do natarcia nikt tu nic nie wiedział. Obserwator dywizjonu ciężkiej artylerii kręcił się wśród piechurów, nie mając żadnego zadania. Nikt nie orientował się, gdzie znajduje się nieprzyjaciel - dodawał.

Tymczasem po drugiej stronie żołnierze kapitana Raginisa i on sam dobrze wiedzieli, że nacierających na nich wróg posiada większą przewagę, niż niegdyś wojska perskie miały pod Termopilami nad garstką 300 Spartan. Mimo to nikt nie zamierzał uciekać. Jeszcze przed rozpoczęciem walk Władysław Raginis i dowódca artylerii fortecznej por. Stanisław Brykalski złożyli przed żołnierzami przysięgę, że żywi nie oddadzą bronionych pozycji. Żadnych nadziei na zwycięstwo mieć nie mogli, zwłaszcza że z działań niemieckich znikł już chaos. Przed południem runęła na bunkry dwugodzinna nawała artyleryjska, potem zaś do boju ruszyła niemiecka piechota wspierana przez czołgi.

"Ze schronów bez wentylacji nie można było dalej strzelać, wyniesiono więc broń do okopów - opisuje Apoloniusz Zawilski w książce "Bitwy polskiego września. Wkrótce rozbito jedno z polskich dział i zginął - dotrzymując danego słowa - porucznik Brykalski. Pomimo to odpierano kolejne fale niemieckiego natarcia. Aż po południu gen. Guderian zauważył, że Polacy nie dysponują skuteczną bronią przeciwpancerną.

Faktycznie, posiadane przez żołnierzy Raginisa dwa karabiny przeciwpancerne były znakomite, ale kwatermistrzostwo tuż przed początkiem września dostarczyło do nich zaledwie... 20 nabojów (nota bene ciekawe, czy obecne służby zaopatrzeniowe w Afganisatnie sprawują się lepiej?). To, iż tamtego dnia udało się obrońcom Wizny zniszczyć aż kilkanaście niemieckich czołgów dosłownie zakrawało na cud.

Mając świadomość słabych stron przeciwnika gen. Guderian po południu zmienił taktykę. Czołgi podjeżdżały blisko do poszczególnych schronów i przecinały komunikację między nimi. Następnie pojedyncze bunkry okrążała piechota. Wreszcie walono do umocnień z każdego rodzaju broni, jakim dysponowano.

"Ok. godziny 15 straciłem pierwszy ckm i zostałem tak oślepiony, że straciłem wzrok. Do godziny 18 nieprzyjaciel uszkodził wszystką broń maszynową w obiekcie, raniąc ciężko mnie i pięciu szeregowców - wspominał kierujący obroną schronu "Kurpiki kpt. Wacław Szmidt. "Stan rannych w jednej, zupełnie ciemnej izbie, wśród stłoczonych dwudziestu sześciu ludzi stale się pogarszał, broni maszynowej już nie było. Zdecydowałem się poddać obiekt - opisywał. Zaś Niemcy systematycznie zdobywali kolejne umocnienia.

"Twardzi obrońcy polscy nie chcieli w żadnym wypadku zaprzestać walki i nasz oddział został ponownie zasypany pociskami z broni maszynowej. Mimo to drugi saper podczołgał się do strzelnicy karabinu maszynowego - eksplodował ładunek wybuchowy i karabin zamilkł - opowiadał po wojnie żołnierz XIX korpusu mjr Malzer. "Próba wtargnięcia do schronu spełzła jednak na niczym, ponieważ kopuła była nadal nieuszkodzona, a z niej polski karabin maszynowy trzymał nas dalej pod ogniem - dodawał.

Heinz Guderian osobiście kierował walkami, a mimo to do zapadnięcia ciemności nie udało się zdobyć wszystkich umocnień.

Walka trwała aż do końca
Od świtu 10 września żołnierze XIX korpusu z jeszcze większym impetem ruszyli na ocalałe bunkry. Ostatni padł schron na Górze Strękowej, gdzie bronił się Władysław Raginis z niedobitkami ze swego batalionu. Wedle relacji złożonej po wojnie przez dwóch ocalałych żołnierzy, w pewnym momencie wróg zaprzestał ostrzału i pod bunkrem zjawił się parlamentariusz z białą flagą.

W imieniu gen. Guderiana przedstawił kpt. Raginisowi ultimatum. Albo bunkier się podda, albo wszyscy polscy jeńcy wzięci podczas bitwy do niewoli zostaną rozstrzelani. W zasadzie dalsza walka nie miała już sensu. Amunicja się kończyła, a każdy obrońca odniósł mniej lub bardziej ciężkie rany.

Zwycięski XIX korpus przebił sobie drogę i wkrótce kolumny pancerne ruszyły na południe, a obrońcy ostatniego schronu nic już nie mogli zrobić. Po godzinie namysłu Raginis rozkazał podwładnym, by opuścili bunkier. Kiedy wyszli, usłyszeli wybuch granatu i z otworów strzelniczych buchnęły kłęby dymu. Ich kapitan dotrzymał danego przed bitwą słowa.

Poświęcenie obrońców Wizny miało sens. Kiedy XIX korpus zamiast gnać w głąb Polski przez dwa dni dreptał w miejscu, w stolicy i jej okolicach z rozbitych dywizji udało się sformować armię "Warszawa. Także te dwa bezcenne dni pozwoliły wielu polskim jednostkom na uporządkowany odwrót w stronę Rumunii.

Jednak jakże wiele mogliby dokonać żołnierze kpt. Raginisa, gdyby mieli do dyspozycji dobre uzbrojenie, zapasy amunicji i umocnienia niebędące jedynie namiastkami bunkrów. Ale ta akurat kwestia dotyczyła wówczas całej polskiej armii.

Po triumfie nad garstką Polaków gen. Guderian zdążył zdobyć Brześć, gdzie 22 września przyjął wspólną defiladę Wehrmachtu i Armii Czerwonej razem z gen. Siemionem Kriwoszeinem, o którym z sympatią napisał, iż był: "czołgistą znającym język francuski, dzięki czemu mogłem się z nim dobrze porozumieć. Obaj panowie bawili się świetnie i na pożegnanie gen. Kriwoszein zaprosił niemieckiego kolegę na wizytą w Moskwie. Dwa lata później Guderian usiłował tam dotrzeć na czele 2. Grupy Pancernej, odnosząc kolejne militarne triumfy i umacniając swą do dziś czczoną przez miłośników broni pancernej (także Polaków) sławę.

Tymczasem w Polsce szybko zapomniano o Wiźnie i Władysławie Raginisie. W miejscu jego śmierci po wielu latach umieszczono skromną tablicę o treści: "Przechodniu, powiedz Ojczyźnie, żeśmy walczyli do końca, spełniając swój obowiązek. Nakręcono też jeden film dokumentalny. I tyle.

Zresztą, właściwie nie ma się czemu dziwić, skoro kierująca resortem edukacji pani minister Katarzyna Hall właśnie kończy proces likwidacji nauczania historii w szkołach ponadpodstawowych.

Jakby co, zawsze chętnie własną wersję zdarzeń polskiej młodzieży przedstawią specjaliści piszący od nowa dzieje Europy na zlecenie Kremla. Acz o kapitanie Raginisie i jego żołnierzach pewnie i oni nie wspomną.

Mając świadomość słabych stron przeciwnika gen. Guderian po południu zmienił taktykę. Czołgi podjeżdżały blisko do poszczególnych schronów i przecinały komunikację między nimi. Następnie pojedyncze bunkry okrążała piechota. Wreszcie walono do umocnień z każdego rodzaju broni, jakim dysponowano.

"Ok. godziny 15 straciłem pierwszy ckm i zostałem tak oślepiony, że straciłem wzrok. Do godziny 18 nieprzyjaciel uszkodził wszystką broń maszynową w obiekcie, raniąc ciężko mnie i pięciu szeregowców - wspominał kierujący obroną schronu "Kurpiki kpt. Wacław Szmidt. "Stan rannych w jednej, zupełnie ciemnej izbie, wśród stłoczonych dwudziestu sześciu ludzi stale się pogarszał, broni maszynowej już nie było. Zdecydowałem się poddać obiekt - opisywał. Zaś Niemcy systematycznie zdobywali kolejne umocnienia.

"Twardzi obrońcy polscy nie chcieli w żadnym wypadku zaprzestać walki i nasz oddział został ponownie zasypany pociskami z broni maszynowej. Mimo to drugi saper podczołgał się do strzelnicy karabinu maszynowego - eksplodował ładunek wybuchowy i karabin zamilkł - opowiadał po wojnie żołnierz XIX korpusu mjr Malzer. "Próba wtargnięcia do schronu spełzła jednak na niczym, ponieważ kopuła była nadal nieuszkodzona, a z niej polski karabin maszynowy trzymał nas dalej pod ogniem - dodawał.

Heinz Guderian osobiście kierował walkami, a mimo to do zapadnięcia ciemności nie udało się zdobyć wszystkich umocnień.

Walka trwała aż do końca
Od świtu 10 września żołnierze XIX korpusu z jeszcze większym impetem ruszyli na ocalałe bunkry. Ostatni padł schron na Górze Strękowej, gdzie bronił się Władysław Raginis z niedobitkami ze swego batalionu. Wedle relacji złożonej po wojnie przez dwóch ocalałych żołnierzy, w pewnym momencie wróg zaprzestał ostrzału i pod bunkrem zjawił się parlamentariusz z białą flagą.

W imieniu gen. Guderiana przedstawił kpt. Raginisowi ultimatum. Albo bunkier się podda, albo wszyscy polscy jeńcy wzięci podczas bitwy do niewoli zostaną rozstrzelani. W zasadzie dalsza walka nie miała już sensu. Amunicja się kończyła, a każdy obrońca odniósł mniej lub bardziej ciężkie rany.

Zwycięski XIX korpus przebił sobie drogę i wkrótce kolumny pancerne ruszyły na południe, a obrońcy ostatniego schronu nic już nie mogli zrobić. Po godzinie namysłu Raginis rozkazał podwładnym, by opuścili bunkier. Kiedy wyszli, usłyszeli wybuch granatu i z otworów strzelniczych buchnęły kłęby dymu. Ich kapitan dotrzymał danego przed bitwą słowa.

Poświęcenie obrońców Wizny miało sens. Kiedy XIX korpus zamiast gnać w głąb Polski przez dwa dni dreptał w miejscu, w stolicy i jej okolicach z rozbitych dywizji udało się sformować armię "Warszawa. Także te dwa bezcenne dni pozwoliły wielu polskim jednostkom na uporządkowany odwrót w stronę Rumunii.

Jednak jakże wiele mogliby dokonać żołnierze kpt. Raginisa, gdyby mieli do dyspozycji dobre uzbrojenie, zapasy amunicji i umocnienia niebędące jedynie namiastkami bunkrów. Ale ta akurat kwestia dotyczyła wówczas całej polskiej armii.

Po triumfie nad garstką Polaków gen. Guderian zdążył zdobyć Brześć, gdzie 22 września przyjął wspólną defiladę Wehrmachtu i Armii Czerwonej razem z gen. Siemionem Kriwoszeinem, o którym z sympatią napisał, iż był: "czołgistą znającym język francuski, dzięki czemu mogłem się z nim dobrze porozumieć. Obaj panowie bawili się świetnie i na pożegnanie gen. Kriwoszein zaprosił niemieckiego kolegę na wizytą w Moskwie. Dwa lata później Guderian usiłował tam dotrzeć na czele 2. Grupy Pancernej, odnosząc kolejne militarne triumfy i umacniając swą do dziś czczoną przez miłośników broni pancernej (także Polaków) sławę.

Tymczasem w Polsce szybko zapomniano o Wiźnie i Władysławie Raginisie. W miejscu jego śmierci po wielu latach umieszczono skromną tablicę o treści: "Przechodniu, powiedz Ojczyźnie, żeśmy walczyli do końca, spełniając swój obowiązek. Nakręcono też jeden film dokumentalny. I tyle.

Zresztą, właściwie nie ma się czemu dziwić, skoro kierująca resortem edukacji pani minister Katarzyna Hall właśnie kończy proces likwidacji nauczania historii w szkołach ponadpodstawowych.

Jakby co, zawsze chętnie własną wersję zdarzeń polskiej młodzieży przedstawią specjaliści piszący od nowa dzieje Europy na zlecenie Kremla. Acz o kapitanie Raginisie i jego żołnierzach pewnie i oni nie wspomną."
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

znalezione na innym forum

Wizna: niesłychany mit kampanii wrześniowej?
Rozmawiała Monika Żmijewska
2009-09-06, ostatnia aktualizacja 2009-09-06 19:32

Bitwa pod Wizną zakończyła się porzuceniem pozycji przez większość polskich żołnierzy. Na zafałszowanym micie nie można budować własnej tożsamości - twierdzi dr Tomasz Wesołowski, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku

Monika Żmijewska: Kończy pan właśnie pracę nad książką, która wywróci do góry nogami całe myślenie o obronie Wizny. Podważa pan obowiązującą przez lata wersję o bohaterstwie polskich żołnierzy.

Dr Tomasz Wesołowski: Moja książka traktować będzie nie tylko o tym, co się wydarzyło, o tym, co historyk może odczytać ze źródeł, ale będzie także analizą pamięci o bitwie pod Wizną, przez cały okres kilkudziesięciu lat PRL-u i tych 20 lat Polski niepodległej. W publikacji przedstawione zostaną mity i prawda o tym, co się zdarzyło we wrześniu 1939 roku. A prawda jest taka, że Wizna po wojnie stała się niesłychanym wręcz mitem propagandowym, który narastał przez 70 lat i narasta dalej.

Czyli nie było bohaterstwa polskich żołnierzy broniących odcinka Wizna? Nie opóźnili oni marszu armii niemieckiej? Zginęli na darmo? A określenie jakie przypisywano przez lata obronie Wizny - Polskie Termopile" - jest nieadekwatne?

- Termopile skądinąd też są bardzo mityczne. Legenda mówi, że 300 Spartiatów powstrzymywało w wąwozie tysiące czy nawet dziesiątki tysięcy żołnierzy armii perskiej. I że wszyscy polegli w jego obronie. Cóż, możemy wątek termopilski przypisać do strony polskiej, pod warunkiem, że przyjmiemy kilka ale". Jeżeli Spartiatów miało być w pewnym momencie tylu co Persów, jeżeli Leonidas zostałby zostawiony przez większość swoich Spartiatów, słowem jeśli uznamy, że Spartiaci nie polegli w obronie wąwozu tylko w większości pozostawili swoje pozycje - to tak, wtedy porównanie byłoby jak najbardziej adekwatne.

Pan sugeruje, że bitwa pod Wizną zakończyła się ucieczką większości polskich żołnierzy?

- Sugeruję, że bitwa zakończyła się porzuceniem pozycji przez większość polskich żołnierzy.

To jak to wyglądało? Jakie ma pan dowody?

- Spójrzmy na ten mit w wersji finalnej, w jakiej funkcjonuje obecnie. Powszechnie mówi się o tym, że: a) pod Wizną ciężkie walki trwały cztery dni; b) 720 polskich żołnierzy bohatersko powstrzymuje 40 tysięcy niemieckich żołnierzy gen. Guderiana; c) prawie wszyscy polscy żołnierze polegli; d) po kapitulacji ostatniego schronu Raginis - który wcześniej złożył przysięgę, że nie opuści swojej pozycji - rozrywa się granatem. I przez to, jak dzisiaj głoszą pasjonaci mitu - powinien być przykładem dla polskiej młodzieży. Już wyobrażam sobie tę współczesną młodzież, która na wypadek wojny powinna rozrywać się granatami. To rzeczywiście najsensowniejsze co można zrobić, genialna metoda na pozbycie się całego pokolenia i to najbardziej patriotycznej części...

Ale wróćmy do meritum. Przez te wszystkie lata, kiedy zajmowałem się tym tematem, a robię to od połowy lat 90., zadziwiało mnie jak liczby rosły, jak dodawano kolejne zera, jak mnożono. Im dłużej ten mit narastał, tym mniej prawdy w tym wszystkim, a więcej fantazji. Doszło nawet do tego, iż pojawiały się informacje, że polskich obrońców w schrony wgniatało już nie 40, a 50 tysięcy Niemców, a gdzieniegdzie przeczytać można, że walki trwały nawet siedem dni. Najbardziej powszechna wersja to cztery dni.

Zacznijmy więc od walk. To ile w końcu trwał bój o Wiznę?

- Walki nie trwały nawet czterech dni. 7 września 1939 roku pod polskie pozycje podszedł tylko szkolny dywizjon rozpoznawczy, zresztą dowodzony przez znakomitego oficera, który potem był wielkim asem Afrika Korps - Hansa Cramera. Dodajmy, że niemieckie siły były wtedy znacznie słabsze od strony polskiej. Zresztą polskich żołnierzy też było mniej niż podaje oficjalna wersja: nie 720 żołnierzy, tylko niespełna 650, ale znacznie lepiej uzbrojonych niż się przyjęło pisać. Niemiecki dywizjon rozpoznawczy nie atakował z prostej przyczyny - miał za zadanie uchwycić most, gdyby nie było na nim obrony. Jednak most wysadzono im przed nosem w powietrze. A że Niemcy byli słabsi od polskiej obrony, to i nie podejmowali nawet żadnych prób działań zaczepnych. Czekali na rozwój sytuacji. Przyjmuje się, że walki pod Wizną miały miejsce od 7 do 10 września i były to walki krwawe. I tak oto mamy fałsz już na dzień dobry - bo 7 września pod Wizną nie było żadnych krwawych walk. Żeby ogarnąć całość, zrozumieć, co działo się w tym dniu w okolicy, trzeba wiedzieć, że niemiecka 10. Dywizja Pancerna atakująca Łomżę dostała polecenie: albo zdobywacie Łomżę do północy [7 września], albo szukajcie innej przeprawy, innej drogi marszu". Wymyślono więc, że Łomżę można obejść właśnie przez Wiznę i w ten sposób skierować się na Ostrów Mazowiecką, a potem iść dalej w kierunku Warszawy.

Jednak zawrócenie w nocy 10. Dywizji Pancernej, rozciągniętej na bardzo słabej drodze - pamiętajmy, że na tych terenach sieć komunikacyjna była bardzo kiepska - okazała się operacją tak trudną, że pierwsze niemieckie pododdziały 10. Dywizji Pancernej zaczęły ściągać pod Wiznę dopiero 8 września. Najpierw dotarł tam batalion piechoty wsparty dywizjonem artylerii z różnymi oddziałami saperów. Dopiero wtedy zrównoważył się układ sił. I 8 września Niemców było już mniej więcej tylu co Polaków. Po południu 8 września Niemcy podjęli próbę działań zaczepnych. Obłożyli polską pozycję ogniem artylerii i tu doszło do pierwszego pęknięcia - obsada pozycji najbardziej wysuniętej nad Narwią nie wytrzymała psychicznie i porzuciła swoje pozycje. W ten sposób Niemcy dostali pełną swobodę poruszania się po brzegu Narwi i mogli zacząć budować most pontonowy. Bowiem, aby dywizja mogła ruszyć dalej, musiała postawić właśnie most pontonowy. To się jednak sprzysięgło przeciw Niemcom. Niemcy mieli kolumnę mostowo-pontonową, po której można było przeprawić dywizję. Ale by przeprawić dywizję, owa kolumna musiała mieć standard nośności 16 ton. Tymczasem te elementy, z których składano 16-tonowy most pontonowy pod Wizną starczyły jedynie na postawienie mostu długości 54 metrów. Pech chciał, że Narew miała w tym miejscu nieco ponad 60 metrów...

Przeprawę Niemców opóźnił więc problem z mostem? Nie bohaterstwo Polaków, tylko złe wyliczenia?

- To jest klucz do zrozumienia przestoju wojsk niemieckich. Owszem, można było postawić lekki most pontonowy i nie przeprawiać ciężkiego sprzętu. Albo czekać na dowiezienie z głębi Rzeszy kolejnej kolumny mostowej, aby most dosztukować. Ściągnięcie tej drugiej kolumny pontonowej okazało się przedsięwzięciem wyjątkowo trudnym, a to z tego powodu, że w momencie gdy na szosę pod Wizną - już zapchaną przez zawracającą 10. Dywizję Pancerną - w dniu 9 września zaczęły ściągać kolejne niemieckie jednostki, już z korpusu gen. Guderiana - to utworzył się tu chyba jeden z największych korków w historii wojen. Sięgał od Wizny aż poza granicę z Prusami Wschodnimi. Przepchanie się przez ten korek zajęło sporo czasu. Mimo że najbardziej wysunięta polska pozycja pękła to i tak Niemcy nie zaatakowali od razu w nocy i do większych działań przystąpili dopiero 9 września. Wcześniej był tylko ostrzał artyleryjski. Żaden ze schronów nie został trafiony żadnym ciężkim pociskiem, nie został zniszczony. Ale część polskiej obsady - tej najbardziej wysuniętej nad Narew - nie wytrzymała psychicznie. I to w dodatku bez strat, nikt tam nie zginął, wszyscy porzucili pozycje.

Jak to możliwe, skoro, jak pan mówi, ostrzał nie był tak groźny?

- Malowani chłopcy spod Wizny, jak to pięknie pisała peerelowska propaganda, w rzeczywistości byli konglomeratem drobnych pododdziałów, i tych fortecznych - elitarnych - i tych zmobilizowanych w mobilizacji powszechnej, nieznających się nawzajem, niezgranych, po części rezerwowych, słabo wyposażonych np. w buty. Zbitka różnych ludzi, z dużą domieszką pododdziałów mobilizowanych z mniejszości narodowych, co się bardzo odbiło na dyscyplinie i morale. To wystarczyło, by obrona pękła.

Idźmy dalej. Twierdzi pan, że do prawdziwych walk doszło tak naprawdę 9 września.

- Wtedy pod Wizną rzeczywiście była już większość 10. Dywizji Pancernej i pułk Landwehry. Wtedy też niemieckie siły skoncentrowane do natarcia rzeczywiście już przewyższały stronę polską. Ale i tak nie były aż tak duże - w samej Wiźnie do natarcia zostało przygotowanych jakieś trzy, cztery tysiące żołnierzy niemieckich.

10 razy mniej niż głosi oficjalna wersja! Dlaczego tak mało?

- Przyczyna jest prosta - reszta nadal stała w ogromnych korkach. Proszę zauważyć - do Wizny prowadziły dwie drogi - jedna z Łomży, niemożliwa do wykorzystania, a druga z Jedwabnego. Jedna droga o małej drożności do przerzutu ogromnej ilości wojsk - tego się nie da łatwo rozładować, korek murowany. Kolejna sprawa - przez wizneńskie bagna biegła też tylko jedna grobla. Jak pani sobie wyobraża w tym momencie skierowanie 40 tys. żołnierzy jedną groblą liczącą 12 metrów szerokości? To po prostu jest niemożliwe. Siłą rzeczy walczyć musiały drobne oddziały. Obronę pod Górą Strękową i Kurpikami przełamała kompania piechoty, wsparta drużyną pionierów i trzema czołgami. Pierwsze oddziały 20. Dywizji Zmotoryzowanej dotarły do Wizny dopiero w nocy z 9 na 10 września, a więc już po przełamaniu polskiej obrony, zaś 3. Dywizja Pancerna - dopiero dobę po całkowitym ustaniu walk.

Kolejny mit: wersja oficjalna głosi, że Niemcy ponieśli ogromne straty, że nasi żołnierze mimo tak dużej dysproporcji sił zniszczyli duże oddziały. Tylko jakoś nikt nie potrafił do tej pory wskazać, gdzie ci Niemcy leżą. Skoro zginęło ich tak dużo, to gdzieś powinny być groby? Sęk w tym, że w walkach pod Wizną Niemców zginęło ledwie dziewięciu, kilkudziesięciu odniosło rany. Tak mówią archiwa niemieckie, a ewidencji strat możemy im tylko zazdrościć. Dla porównania - walki o Łomżę kosztowały Niemców ponad 40 poległych, Nowogród - ponad 100, Zambrów i Andrzejewo - ponad 150. Do tego setki rannych.

To jak się mają do tej liczby straty Polaków? Mówi się, że zginęli prawie wszyscy...

- No właśnie, mówi się. Pisano, że zginęli prawie wszyscy obrońcy z tych 720. Że rzekomo przeżyło i do niewoli poszło tylko 70. To kolejny mit. Nikt nie zadał pytania: skoro zginęli, to gdzie ci polscy żołnierze leżą? Tymczasem znane jest miejsce pochówku tylko trzech polskich żołnierzy. A reszta? Więc jak to jest - nikt z miejscowych, którzy dotarli na miejsce bitwy już po walkach, nie znalazł setek zwłok lub świeżych grobów? Nikt nie zadał pytania: a może tego wszystkiego wcale tam nie było?

To, że nie ma grobów, nie oznacza jeszcze, że ci żołnierze nie zginęli, ani, że nie walczyli bohatersko.

- Oczywiście, że nie, ale jest to jedna z wątpliwości, która stawia sprawę w innym świetle. Ja twierdzę z całą odpowiedzialnością, że większość polskich żołnierzy porzuciła swoje pozycje, acz na skutek różnych motywów. To się zdarza - oficer ginie, żołnierz nie wie, co dalej robić. I tyle. Już wieczorem 8 września w sąsiednim Osowcu powołany został sąd polowy dla dezerterów spod Wizny. Walki pod Wizną jeszcze na dobre się nie zaczęły, a już napływały grupki spanikowanych żołnierzy bez broni...

Jakie ma pan na to dowody?

- Odpowiedź leży m.in. w źródłach niemieckich, które badałem przez kilka lat. Wcześniej, autorzy oficjalnej wersji nigdy ich nie przeanalizowali. W Polsce panowało błędne, całkowicie nieuzasadnione przekonanie, że jeżeli coś napisali Niemcy, to musi to być kłamstwo. To podstawowy błąd metodologiczny, który zakłada, że niemiecka propaganda i niemieckie dokumenty wojskowe to jedno i to samo. A te dwie rzeczy trzeba rozróżnić. Dokumenty wojskowe pozwalają na odtworzenie minuta po minucie przebiegu walki. Ilu jeńców wzięto, ile sprzętu znaleziono, itd. Jaki interes miałoby niemieckie wojsko, by fałszować meldunki z pola bitwy, dziejącej się tu i teraz?

Co wynika z tych dokumentów?

- Bilans jest taki: zginęło kilkunastu polskich żołnierzy, do niewoli dostało się ponad 90. Pytam więc: co stało się z resztą? Dodajmy jeszcze, że część żołnierzy nie uczestniczyła w walkach - to saperzy, około 70. Ale i tak zostaje ich jeszcze ponad 400. Nadal pytam: co się z nimi stało?

Kolejna sprawa, która budzi wątpliwości: weterani. Proszę zauważyć jak prężne było środowisko westerplatczyków, które jakoś potrafiło odtworzyć listę prawie wszystkich żołnierzy, uczestniczących w walkach i po wojnie też egzystowało kombatancko" w liczbie ponad stu weteranów. Bohaterów spod Wizny, w najlepszych ku temu latach 60., zbierało się ośmiu, najwyżej dziesięciu.

Bo może jednak po prostu ich nie było, a nie było, bo zginęli? A może też westerplatczycy byli lepiej zorganizowani?

- Może. Ale myślę, że przede wszystkim chodzi o to, że brakowało weteranów. Nie było czym się chwalić.

Sugeruje pan, że wstydzili się, że uciekli?

- Jakkolwiek to nazwiemy. Mnóstwo tu wątpliwości.

No dobrze, skąd wzięły się te wszystkie, pana zdaniem, rozdmuchane liczby: 720 żołnierzy polskich, 40 tysięcy Niemców itp.?

- To proste: mamy do czynienia z mitem, który narastał, ponieważ historią bitwy pod Wizną zajmowali się raczej propagandyści niż historycy. Mamy do czynienia z sytuacją, w której jedynym historykiem zajmującym się Wizną był pułkownik Adam Sawczyński. I który w dodatku zrobił to już z perspektywy Londynu, po wojnie, nie mając możliwości, by przyjechać do kraju. On właśnie opublikował jeden jedyny artykuł, o którym można powiedzieć, że jest to praca naukowa. Uczynił to zebrawszy skromne źródła, jakie były dostępne w końcu lat 40. i na początku lat 50. Tymczasem mit Wizny zaczął rozwijać się w Polsce mniej więcej po 1959 r., od pierwszej obchodzonej w kraju rocznicy Września 1939. 20 lat po wydarzeniach. Ostrożne ustalenia Sawczyńskiego zaczęto mnożyć bez opamiętania. Ogromną i to szkodliwą rolę odegrał wówczas Zygmunt Kosztyła, ówczesny założyciel i dyrektor białostockiego Muzeum Wojska, który napisał parę publikacji na ten temat. Kosztyła wprawdzie zdobył wykształcenie historyczne, ale w chwili, kiedy zajął się tematem Wizny, robił to w taki sposób, w jaki go nauczono - jako politruka w Ludowym Wojsku Polskim.

I tak nakładać się zaczęło na siebie kilka rzeczy: pierwsza sprawa - brak ludzi, którzy dysponowaliby przygotowaniem zawodowym, bądź przynajmniej chęcią zastosowania obiektywnych metod badań naukowych. Druga sprawa - dominacja propagandowego martyrologicznego obrazu wojny. I trzecia sprawa, najtrudniejsza do uchwycenia: pewna atmosfera lat 60., w ramach której zaczęło się rozwijać zjawisko, określane dzisiaj przez niektórych historyków mianem moczaryzmu", arodowego komunizmu". Czyli takiego urzędowego, kombatanckiego podkreślania martyrologicznej bohaterskiej wizji przeszłości, również tej wrześniowej. I tak, na bazie tych zjawisk, zaczął kształtować się mit, który idealnie spełniał pewne oczekiwania owych czasów. Oto mamy ogromną, wyssaną z palca przewagę sił niemieckich, oto mamy garstkę polskich obrońców. I samobójcę. No przecież Raginis to istny drugi pułkownik Wołodyjowski z Kamieńca, który się prochami w powietrze wysadził. Sytuacja jest wręcz idealna, tylko bić w dzwony.

To jak w końcu było z Raginisem? Zginął? Nie zginął? Okoliczności jego śmierci też pan podważa?

- Tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. Faktem jest, że Raginis nie żyje. Jak doszło do jego śmierci, tego nie jestem pewien. Istnieje kilka wersji. Oficjalna - że rozerwał go granat. Druga - że zginął od samobójczego strzału. Trzecia - zginął od przypadkowego strzału. Czwarta - zmarł od poniesionych ran. Kolejna wersja powątpiewa, czy Raginis w ogóle zginął. I tak dochodzimy jeszcze do pojawiającej się uporczywie, powtarzanej przez niektórych weteranów i miejscowych wersji - że został zabity przez własnych żołnierzy, jakoby za to, że nie chciał się poddać. To nie jest oczywiście żaden dowód dla historyka, ale pozostałe relacje też jednoznacznymi dowodami nie są. Doszedłem do patowej sytuacji, kiedy nie mając dowodów pozostaje mi jedynie drobiazgowe przedstawienie różnych wersji okoliczności śmierci Raginisa. Niech Czytelnicy sami rozsądzą.

Co pana najbardziej zaskoczyło podczas zbierania materiałów?

- Jestem zaskoczony tym, z jaką nonszalancją w PRL fałszowano historię, podbijano wyniki. I również - co się z tym wiąże - jak zaniechano pewnych działań. Nie analizowano archiwalnych źródeł, nie zbierano relacji żyjących świadków w należyty sposób. Przekazy polegały na tym, że weterani przyjeżdżali na uroczystości, tam ich dopadali dziennikarze, pytali o wydarzenia. I tyle. W efekcie dzisiaj w zbiorach archiwalnych nie mamy nawet kompletu relacji ludzi, którzy w latach 60. i 70. przyjeżdżali do Wizny na miejsce walk. Pomiędzy końcem lat 60. a początkiem 80. odnalazło się łącznie kilkunastu ludzi przyznających się do tego, że walczyli pod Wizną. Ale relację złożyły tylko pojedyncze osoby, np. porucznik Witold Kiewlicz. Kilka relacji spisano w Londynie, ale do nich już późniejsi badacze nie dotarli. Tak naprawdę jednak nikt do tego w ogóle nie przykładał należytej wagi. Mój najpoważniejszy zarzut pod adresem epoki PRL-u jest taki, że w momencie, kiedy jeszcze żyli ludzie, których można było odnaleźć - tego nie zrobiono. Ci ludzie nie byli potrzebni. Dlaczego? Gdy w końcu lat 60. zaczęto obchodzić uroczystości w Wiźnie, to nie o pamięć chodziło. Proszę zauważyć, że pomnik żołnierzy Samodzielnej Grupy Operacyjnej Narew" został ustawiony nie w miejscu walk, tylko w Wiźnie właśnie. A wszystko po to, by towarzysze mieli gdzie przyjechać i złożyć wieńce. No przecież nie będą jeździć po jakichś wertepach. Zwyczajna tuba propagandowa. Weterani byli w tym momencie najmniej ważni. A odtwarzanie prawdziwej przeszłości - niepotrzebne.

Będę złośliwa. Powszechnym jest teraz trend, by z bohaterów robić antybohaterów, spekulować, snuć niepotwierdzone teorie. Pana opinia na temat obrony Wizny może być odebrana właśnie w taki sposób. A pan zaliczony do grona młodych wilków", co to nie szanują własnej przeszłości... Powiem szczerze: ja wolałabym nadal wierzyć we współczesnego pułkownika Wołodyjowskiego.

- Ja też chciałbym. Proszę sobie wyobrazić, że zostałem wychowany na micie Wizny. I tym bardziej zaskakiwały mnie wyniki poszukiwań. Im bardziej zacząłem się wgłębiać w temat, tym bardziej przestawały mi się zgadzać liczby. I niestety nie mam już wątpliwości. Mówi pani o trendzie rewizjonizmu... Moja książka nie jest zbiorem spekulacji. To kilka lat siedzenia w różnych archiwach, analizowania szczegół po szczególe, zbierania drobnych elementów układanki w całość. Zimna analiza źródeł: emigracyjnych i niemieckich, które zostaną przedstawione szczegółowo na 600 stronach, ilustrowanych ponad setką archiwalnych fotografii. Oczywiście spodziewam się zarzutu, że Niemcy mogli kłamać, ale zapewniam, wojsko niemieckie nie miałoby w tym żadnego interesu. A mój wiek? To nie moja wina, że urodziłem się 30 lat po tych wydarzeniach. Moją intencją jest pokazanie innego spojrzenia na temat - ale spojrzenia maksymalnie opartego na regułach postępowania badawczego, obowiązujących historyka. Na zafałszowanym micie nie można budować własnej tożsamości. Po co na siłę fetować obronę Wizny, skoro niedaleko jest Nowogród, gdzie rzeczywiście odbyły się ciężkie walki?

Więc ważna bitwa pod Wizną zamienia się oto w nic nieznaczący epizod nad Narwią?

- Tego nie powiedziałem. Z punktu widzenia operacyjnego nie był to dla strony polskiej tylko epizod. Sforsowanie Narwi pod Wizną miało przecież fatalne następstwa dla losów całej SGO Narew". Dla Niemców, był to jednak epizod znaczący niewiele, przymusowy przestój nad rzeką, z niewielkim natężeniem walk. Zadziwiające jest, że wśród fotografii wykonywanych przez Niemców podczas bitwy pod Wizną, niemało przedstawia wypoczywających żołnierzy, także łowiących ryby, a nawet zażywających kąpieli w Narwi.

Na koniec, przykład związany z trzema żołnierzami walczącymi w obronie Wizny i tym, jak pamięć o nich kształtowała propaganda. Oto polski kapitan, Wacław Schmidt. W 1939 roku pod Wizną dowodził kompanią piechoty. Tenże kapitan, nie będąc oficerem liniowym, a tylko szkolnym instruktorem, zamknął się w schronie i skapitulował dopiero wtedy, gdy wjechały nań czołgi. Chciał popełnić samobójstwo, ale ostatecznie się poddał. Koniec końców - dla peerelowskich propagandzistów - nie okazał się godny miana bohatera. Z prostej przyczyny. Po wyjściu z niewoli - mieszkał w Londynie. A porucznik Witold Kiewlicz? Żołnierz wojsk fortecznych, specjalnie szkolony do walk o umocnienia. Porzucił swój schron zanim Niemcy zbliżyli się doń na kilkaset metrów. Podczas odwrotu napotkał pododdział porucznika Teofila Szopy. Zawodowiec Kiewlicz nie zamierzał już walczyć, poszedł dalej. Szopa, nauczyciel-rezerwista, postanowił zostać. I zginął. Po wojnie, w 1972 roku i Schmidt, i Kiewlicz dostali Krzyż Virtuti Militari - srebrny, V klasy. Tyle że Schmidt od londyńskiej kapituły, a Kiewlicz - od Rady Państwa PRL. Czyli w sumie nielegalny, bo krzyż mogła przyznawać tylko kapituła złożona z kawalerów orderu. I oto mamy dwie postawy: jeden wykazał się brawurą, drugi zwyczajnie uciekł. Ale piersi pod ordery wystawić nie omieszkał. A o poruczniku Szopie nikt już nawet dziś nie pamięta. Porządnego grobu się nie doczekał, o orderach już nawet nie wspominam.

Na kampanię wrześniową i polskie wojsko trzeba wreszcie spojrzeć chłodnym okiem. I oceniać też je przez pryzmat zindywidualizowanych postaw, konkretnych ludzi. Nie tylko czerni i bieli, ale różnych odcieni szarości. Poza tym sprecyzujmy wreszcie, czego oczekujemy od historyków. Pokrzepiania zbolałych serc czy dociekania prawdy? Nie zawsze da się to pogodzić.


Komentarze

2009-09-06, ostatnia aktualizacja 2009-09-06 19:32

Andrzej Przewoźnik, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa

Nie ulega wątpliwości, że teraz, kiedy mamy większy dostęp do różnych archiwów, wiele hipotez może ulec korekcie i przewróceniu, czasem do góry nogami. Zdarzało się, że właśnie ze względu na brak dostępu do archiwów w niektórych kwestiach rzeczywiście obracaliśmy się w sferze mitu. Do każdych źródeł jednak trzeba mieć bardzo ostrożny stosunek, dokumenty nie zawsze oddają całą prawdę, czasem bywają podkolorowane. Myślę, że publikacja - a mam nadzieję, że jest przygotowywana w oparciu o rzetelny warsztat historyka, którego obowiązują reguły postępowania badawczego - nawet jeśli zweryfikuje wiedzę o tych wydarzeniach, to wcale niekoniecznie musi zmienić zasadniczo cały obraz i całkowicie burzyć mit. Nie chcę się wypowiadać w szczegółach, bo książki nie znam, ale myślę, że nawet różnica kilku tysięcy Niemców aż tak zasadniczo sytuacji nie zmienia. Tak czy inaczej, polscy żołnierze to bohaterowie. Garstka przeciw zdecydowanej większości. Jak rozumiem - nikt nie kwestionuje, że walki były. Autor pewne szczegóły uściśla, prostuje, może nieco mit odbrązowi, ale czy zburzy? W czasie wojny dochodziło do sytuacji, że żołnierze porzucali swoje pozycje, bo nie wytrzymywali psychicznie. Byłem w wojsku i widziałem, jak nawet w symulowanych atakach żołnierze nie wytrzymywali psychicznie, a cóż dopiero, gdyby znaleźli się w ogniu prawdziwych walk? Przez lata przywykliśmy, że żołnierzy września trzeba traktować jak herosów. A to nie tak. To byli różni ludzie, tacy jak my. Dziś nawet nie jesteśmy w stanie uświadomić sobie w jak dramatycznych warunkach często walczyli, jakie poczucie osamotnienia im towarzyszyło. Zawsze powtarzam: nie można przykładać dzisiejszych standardów do ówczesnych. To, że żołnierze porzucali pozycje, nie oznacza, że mitu nie ma. Póki co, poczekajmy na książkę, jestem jej ciekaw.

Prof. Adam Czesław Dobroński, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku

Trzeba docenić trud badawczy autora, który po raz pierwszy tak wnikliwie badał źródła niemieckie. Do tej pory ograniczaliśmy się do pamiętnika generała Guderiana i jakichś drobnych dokumentów. Nie ma żadnej wątpliwości, że zestawienia statystyczne były wyolbrzymione. To, że 40-tysięczny korpus niemiecki był przeciwko garstce Polaków to rzeczywiście nieprawda. Dr Wesołowski udowadnia, że największym problemem Niemców byli nie polscy obrońcy, a logistyka. I to trzeba przyjąć z pokorą. Ale należy też nadal ze spokojem twierdzić, że Wizna była w kampanii wrześniowej wyjątkowym miejscem. I można tylko żałować, że dowództwo jakoś skuteczniej, mocniej nie obsadziło tych pozycji. Czy wszystko to grozi obaleniem mitu? W moim przekonaniu - nie. Nie sądzę, by publikacja pomniejszała walki wrześniowe na naszym terenie, tylko przywraca pewne proporcje. Prostując fakty o bitwie nie negujemy ważności miejsca, symbolu bohaterstwa wielu żołnierzy. Nie można zakwestionować tego, że dowódca - kapitan Raginis - to piękna postać.

Dariusz Szymanowski, prezes Stowarzyszenia Wizna '39

Według mnie pan dr Wesołowski szykuje się do wydania książki komercyjnej. Historyk nie może pochopnie wydawać osądów, powinien wziąć poprawkę, że źródła niemieckie kłamią i weryfikować wiedzę na podstawie trzech niezależnych źródeł. Usłyszałem kiedyś, jak w radiu mówił o sobie: - Jestem pasjonatem obalania mitów. Historyk nie powinien podchodzić do pracy z takim założeniem.

Link do samego artykułu: http://miniurl.pl/51151

Link do dyskusji na forum: http://miniurl.pl/51153


Post został zmieniony ostatnio przez moderatora pomsee 21:02 08-09-2009
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Obrona Wizny, czyli Polskie Termopile inaczej: Wizna to tylko mit
Marzanna Łozowska

Kiedy słyszę o polskich Termopilach, to zgrzytam zębami. Co wspólnego ma kilka niepełnych załóg bojowych schronów ze Spartanami, którym przyszło zatrzymać olbrzymią perską armię Kserksesa – mówi historyk Daniel Boćkowski.


7 września 1939. Zburzony most w Wiźnie.
(fot. Archiwum)
Kurier Poranny: Polskie Termopile, tak uczono nas o Strękowej Górze w szkołach. Czy czas zweryfikował opis bohaterskich zmagań obrońców?

Ciągle jeszcze nie. I nie chodzi tu o czas. To jest wielki mit, analogicznie jak silna i zacięta obrona Białegostoku, wykreowany w okresie PRL, mający służyć ówczesnej komunistycznej polityce historycznej. Na linii obrony pod Wizną, a tym bardziej na Strękowej Górze nie było żadnych heroicznych zmagań. Znajdujące się tam schrony do wybuchu wojny nie zostały ostatecznie wykończone i właściwie uzbrojone. Żołnierze, którzy tam służyli, niewątpliwie starali się zrobić wszystko co możliwe, wielu oddało życie za Ojczyznę i to jest przejaw bohaterstwa, ale same walki” na odcinku Wizna nie miały dla działań wojennych większego znaczenia. Prawdziwie krwawe starcia toczyły się wówczas na kierunku Łomży, a zwłaszcza pod Nowogrodem. To tam, jeśli już chcielibyśmy mówić o symbolach, należałoby umieścić owe nieszczęsne Termopile. W czterodniowych zaciekłych bojach polscy obrońcy zostali zdziesiątkowani i nie udało się im utrzymać ważnego punktu oporu. Tam też dysproporcje rzeczywiście walczących żołnierzy polskich i niemieckich były ogromne.

Podręczniki podają, że kpt. Raginis musiał przeciwstawić się czterdziestokrotnej sile wroga. Czy tak samo widzą tamtą obronę historycy niemieccy?

Historyków niemieckich ta sprawa nie interesuje bo, jak już wcześniej wspomniałem, to mit. Kampania wrześniowa to przede wszystkim nasza sprawa i tu nadal jest jeszcze wiele do zrobienia, bo trzeba powoli odkręcać wiele takich "faktów” stworzonych w okresie PRL. Przyznam, że jak słyszę o Termopilach, to zgrzytam zębami. Co ma kilka niepełnych załóg schronów bojowych usytuowanych w okolicach w miarę dogodnej przeprawy wodnej do kilkuset doskonale wyszkolonych, świetnie uzbrojonych i gotowych na śmierć Spartiatów (wchodzących nota bene w skład blisko 6-tysięcznego zgrupowania greckiego), którzy w najlepszym z możliwych strategicznie miejsc mieli zatrzymać ogromną perską armię Kserksesa. Wizna nie miała dużego znaczenia strategicznego. Kiedy oddziałom niemieckiej 10. Dywizji Pancernej nie udało się zdobyć Łomży została ona skierowana na najbliższą przeprawę wodną, a najbliżej była Wizna. Czysty przypadek sprawił, że niemieckie czołgi znalazły się właśnie w tym miejscu. Prawdziwa bitwa toczyła się o Nowogród. Czy Niemców w czołgach było 20 czy 40 razy więcej nie ma żadnego znaczenia. Czołgi nie służą do szturmowania schronów.

Czy to prawda, że przygotowywana książka dr Tomasza Wesołowskiego pozwala inaczej spojrzeć na tę obronę?

Nie chcę się wypowiadać o przygotowywanej przez dr Wesołowskiego książce bo jej nie znam. Wiem, że będzie to doskonała metodologicznie praca, bo dr Wesołowski jest dziś jednym z najlepszych znawców kampanii wrześniowej w naszym regionie. Czy pokaże inny obraz obrony? On jest znany od lat.

Problemem jest jedynie fakt dorobienia sobie do tych wydarzeń otoczki martyrologicznej. Tak długo powtarzano opowieść o Termopilach, że dziś nikt nie ma odwagi powiedzieć, jak było naprawdę. W pracy wykorzystane będą materiały niemieckie, które w sposób jasny pokazują skalę działań w tamtym rejonie.

Czy i na ile są one wiarygodne?

Dzienniki, raporty i sprawozdania niemieckich oddziałów pisane na bieżąco w czasie walk są nieocenionym źródłem informacji. W zasadzie Niemcy nie mieli powodów do ich fałszowania lub aciągania” raportów. Prowadzili zwycięską kampanię lądową przy stosunkowo niewielkich stratach własnych. Poza tym zawsze byli skrupulatni. To na podstawie materiałów niemieckich, które wytworzono w obozach koncentracyjnych, udało się zweryfikować rzeczywistą liczbę ofiar nazistowskiej maszyny zgłady.

" Przechodniu powiedz Ojczyźnie, żeśmy walczyli do końca... To napis ze Strękowej Góry.
Pojawiły się głosy, że nie wszyscy żołnierze zostali przy kpt. Raginisie, że część uciekła, a sam kpt. był impulsywny i wręcz palił się do tego żeby zginąć?

No właśnie – walczyliśmy do końca… Problem w tym, że obrońcy nie walczyli do końca bo byłaby to śmierć samobójcza i nic nie wnosząca. Zdecydowana większość po kilku godzinach wycofała się ze swych stanowisk bojowych, w zasadzie po krótkiej wymianie ognia. Co do kpt. Raginisa. Najlepiej formułuje to właśnie dr Wesołowski. Jedyne co jest pewne to fakt, że kpt. Raginis zginął. W jakich okolicznościach, tego nigdy już nie będziemy wiedzieć. Czy rozerwał się granatem, czy zastrzelił z pistoletu, czy został ciężko ranny i się wykrwawił, czy trafił go jakiś pocisk, a może zabili go przerażeni obrońcy ze schronu, którym dowodził, kiedy nie chciał się wycofać? Wersji jest tyle, ilu ludzi po latach pytano. Oczywiście jedna z nich jest oficjalną – rozerwanie granatem. Czy jednak polski oficer w schronie naprawdę nie posiadał broni służbowej i amunicji? Znów możemy sobie gdybać. Pamiętać o kpt. Raginisie i innych obrońcach jest naszym obowiązkiem. Pozwólmy mu być jednym z żołnierzy kampanii wrześniowej, który pozostał wierny Polsce do końca. Nie produkujmy mitów.

O ile wiem, w Wiźnie będą dwie konkurencyjne imprezy, gdyż nawet tamtejsi mieszkańcy nie potrafili się dogadać ze sobą. Na dodatek (chyba na Strękowej Górze) będzie śpiewał zespół, który poza piosenką o "polskich Termopilach” ma w swym repertuarze utwory o bohaterskich żołnierzach Wehrmachtu i niemieckich marynarzach z u-botów. Wprawdzie po latach, kiedy na Westerplatte dokonuje się ostateczny akt pojednania przywódców państw, które brały udział w krwawym konflikcie lat 1939-1945, jest to normalne, jednak ja dostrzegam w tym jeszcze jeden chichot historii.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uważam, że określenie Termopile, używane w kontekście czynu zbrojnego żołnierza polskiego,jest symboliczne.Ukazuje jego heroizm w walce o niepodległość Polski, z wielokrotnie silniejszym przeciwnikiem.Podnosi rangę przelanej krwi i oddanego życia.Takich Termopil" w Polsce było wiele.

Gdy słyszę jak bezmyślnie próbuje się szukać analogii z historycznymi Termopilami to faktycznie, u mnie rozlega się zgrzyt zębów, ale nad bezmyślną głupotą.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jawor - amen. Przeciez tak naprawde to guzik wiemy jak bylo pod prawdziwymi Termopilami. Ale kilka tysiecy lat pozniej dobrze sluza Grekom i ich potomkom i wlasciwie calemu swiatu cywilizowanemu. I o to chodzi.

Niemcy okreslajac Westerplatte jako 'Kleines Verdun' przeciez nie mieli na mysli ze Westerpolatte bylo miniaturka prawdziwego Verdun tylko uznawali ze duch obroncow byl jednakowy. Czy to tak trudno zrozumiec?
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tomasza Wesołowskiego poznałem osobiście i raczej byłbym skłonny nazwać Go kolejnym mitomanem", niż obalaczem Mitów".
Facet jest bezkrytycznym fanem materiałów niemieckich i swojej wiedzy. Podobne teorie, jak te głoszone w książce o Linii Mołotowa", ma na temat polskich umocnień i ich przydatności we wrześniu 1939 roku. W/g tych teorii polskie schrony padały jeden po drugim, jak kaczki, rozstrzeliwane przez działka przeciwlotnicze. Podawał mi nawet konkretne przykłady schronów znad Warty, ale badania terenowe nie wykazały żadnych śladów po pociskach większego kalibru. Są natomiast relacje niemieckich pionierów o obejściu tych schronów i zniszczeniu.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month later...
pewnie wielu odetchnie z ulgo jak ukarze sie ksiazka WESOLOWSKIEGO,i doczytaja sie w niej ze samobujstwo kapitana to calkiem niemusi byc prawda,ale i tak samo ze zabili go zolnierze,a sama bitwa pod wizna to nie 42 tys zolniezy napadajacycych na nieuzbrojonych polakow.czekam na ksiazke .
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 8 months later...

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie